piątek, 28 maja 2010

For Those About to Rock...

Trasa Tychy (ul. Filaretów) – Warszawa (Nowe Bemowo): niecałe cztery godziny, włączając w to krótką przerwę na obiad. Ta sama trasa, tylko w drugą stronę: prawie siedem godzin, w tym dwie spędzone w autobusie linii 112 miasta stołecznego. Wnioski: wraca się zawsze dłużej, niż jedzie, a stolica ssie wora.

Sam koncert był niesamowity. Koneserem koncertów plenerowych nigdy nie byłem, ale ten wczorajszy po prostu mnie zachwycił. Siedemdziesiąt tysięcy ludzi z całej Polski, i nie tylko, wspólnie bawiło się w najlepsze. Miałem miejscówkę między prawdziwymi hanysami z Katowic, a jakimś małżeństwem z Poznania. Widziałem jakiegoś dwunastolatka, który z otwartą buzią i w kompletnym szoku oglądał pirotechniczne fajerwerki. Widziałem pięćdziesięcioletnią (na oko) panią, która podczas finałowego numeru miała łzy w oczach. W tłumie, oprócz polskiej, powiewały flagi z Rosji, Danii, Ukrainy, Wielkiej Brytanii i pewnie jeszcze paru innych krajów. Moc była wielka.

Można nie być fanem AC/DC i jestem to nawet w stanie wybaczyć. Ale nikt mi nie powie (niezależnie od gustów muzycznych), że to nie był świetny show. Australijskie dinozaury są w doskonałej kondycji – Angus pewnie pokonałby mnie w biegu na dowolnym dystansie, a Brian ma wciąż gardło z żelaza. Od całego zespołu biła niesamowita energia, kojarząca się bardziej z młodymi kapelami, niż z weteranami rocka. No a do tego jeszcze te efekty dźwiękowo-wizualne!

Nie obyło się też bez stałych punktów programu. Na samym początku na telebimach pojawiła się krótka animacja, zakończona potężną pirotechniczną eksplozją, a na scenę wjechała czterotonowa makieta lokomotywy. Nieco później rozległy się charakterystyczne grzmoty, scena eksplodowała jaskrawym światłem, a cała publika rytmicznie skandowała ‘Thunder!’. Następnie opuszczono masywny dzwon, a Brian z rozbiegu rzucił się na podwieszoną do niego linę i z tej pozycji zaczął śpiewać ‘Hells Bells’. Potem na wspomnianej wcześniej lokomotywie pojawiła się Rosie, pięciometrowa dmuchana lalka, a cały występ zakończył się tradycyjnie – ciągnącą się w nieskończoność salwą z armat i pokazem sztucznych ogni.

Dla mnie najfajniejsza chyba była piętnastominutowa solówka na zakończenie ‘Let There Be Rock’, podczas której Angus grał na gitarze na zmianę jedną ręką, brzuchem i czubkiem głowy, jednocześnie biegając po wybiegu i tarzając szaleńczo po scenie. Absolutny kosmos, szał i konfetti.

Jak już mówiłem, na koncertach zazwyczaj nie bywam. I teraz wiem, że bywać już nie muszę. Bo drugiego takiego nie będzie.

poniedziałek, 24 maja 2010

I Ain't Living Long Like This

Zazwyczaj długo nie aktualizuję bloga, bo nie ma o czym pisać. Tym razem jednak nie miałem problemu z materiałem źródłowym, ale raczej z wolnym czasem. Z najważniejszych wydarzeń należałoby wspomnieć o skręceniu nogi i związanym zeń udawaniem House’a. Poza tym, udało mi się osiągnąć wiek, o którym moja mama z troską mawia, że to już tak jakby trzydziestka na karku. A do tego tysiąc innych drobnych zdarzeń. Dajcie już te wakacje.

W sobotę grono przymusowych miłośników planszówek (a w tym i GoTa) zostało powiększone o dwie nowe ofiary, w tym jedną płci przeciwnej (do mojej), a drugą zagraniczną. Osoba płci przeciwnej przyjęła chrzest raczej z entuzjazmem, natomiast osoba zagraniczna chyba niekoniecznie, bo została w grze ostro ‘pojechana’, jak to się zwykło w tej branży mawiać. A swoją drogą, to zasady GoTa mógłbym wyrecytować już chyba z pamięci (nawet z uwzględnieniem dodatków i to w dwóch językach).

A poza tym po raz drugi oglądam sobie ‘Deadwood’ i utwierdzam się w przekonaniu, że lepszych seriali po prostu nie było, nie ma i nie będzie.

piątek, 14 maja 2010

Satisfy My Soul

No i już wiadomo. Na koncercie AC/DC jako support wystąpi nasz stary, dobry Dżem. Nasza lokalny, śląski band może i niezbyt pasuje do grających po nich legend rocka, ale przynajmniej ich kawałki są powszechnie znane i lubiane, więc publiczność będzie dobrze rozgrzana przed głównym daniem. Mi to w sumie i tak wszystko jedno – nawet gdyby w roli supportu wystąpiła Violetta Villas, to i tak bym pojechał.

Zbliżamy się do daty wyborów prezydenckich i, jak to w polskim zwyczaju, zaczyna się już obrzucanie mięsem oraz granie na emocjach wyborców. Myślę, że jeszcze ze dwa tygodnie i na światło dzienne zaczną wychodzić nieznane dotąd fakty z życia kandydatów. Że ten to ma nieślubnego syna w Mongolii, tamten nie zmienia majtek w lecie, a jeszcze inny lubi robić to z trzodą chlewną. A jeszcze miesiąc temu naród stał pochylony nad trumną i wszyscy obiecywali, że ta kampania będzie inna, że zapoczątkuje nową, lepszą tradycję. Taaa…

A tymczasem oddalam się, by korzystać z uroków weekendu. Nie mam, co prawda, kaloszy, pontonu, ani zbiornika na deszczówkę, ale jakieś uroki postaram się mimo wszystko dostrzec. Zawsze się przecież można piwa napić.

poniedziałek, 10 maja 2010

Cleaning My Gun

Jest w człowieku coś z chomika. I nie mówię o wąsach, bo tych niektóre kobiety nie mają. Chodzi mi tu raczej o gromadzenie na zapas. Wczoraj udało mi się zerwać z chomiczyzmem i w ramach wiosennych porządków pozbyłem się mnóstwa towaru, którego nie używałem od lat, a wyrzucić wcześniej było jakoś tak szkoda. No i spodobało mi się owo odchudzanie domostwa tak bardzo, że za niedługo będą już tutaj tylko gołe ściany, spartański materac, jedna miska na mocz i druga na wodę.

Skoro już jesteśmy przy temacie ludzkiej natury, to się dzisiaj w pracy dowiedziałem od koleżanki, że jestem szalony. I prawdę mówiąc, opinia ta niewiele odbiega od rzeczywistego stanu mojego umysłu. Ale wieści, że jestem nie do końca normalny nie chciałbym przyjmować akurat od tej koleżanki. Bo ona, chcąc poznać nowych ludzi, pokazuje im zdjęcia swojego ostatniego obiadu. Szczęście w nieszczęściu, pokazuje im zdjęcia obiadu przed zjedzeniem.

czwartek, 6 maja 2010

Johnny B. Goode

Kiedy ustępowała zima i zaczęło robić się cieplej, obawiałem się, że moi studenci na zajęciach nie będą potrafili się skupić, bo ich umysły opanują wizje wiosennych atrakcji. No i zgadłem – skupienie i motywacja sięgnęły zupełnego dna. Co ciekawe, nie stało się to z powodu słonecznego rozleniwienia, tylko deszczowej deprechy. Bo pogoda jest u nas ostatnio taka brzydka, że nawet brzydsza ode mnie. Zimno to sobie może być, ale po co te strugi deszczu?

Jeśli chodzi o wieści z kraju, to przeczytałem właśnie, że jeden nasz poseł bardzo chciałby wziąć udział w kampanii antynarkotykowej. Problem tylko taki, że jedyna rzecz, z której ten poseł jest znany, to palenie marihuany. Takie dziwy tylko w Polsce. Chociaż swoją drogą, to otwierają mi się nowe furtki w rozwoju kariery. Mógłbym, na przykład, zostać twarzą kampanii walki z nadwagą, albo szefem stowarzyszenia przeciwników piwa i pizzy.

PS. Dokładam do mojej galerii humoru niezdrowego link Ojciec Najlepszą Matką. I polecam serdecznie.