sobota, 30 sierpnia 2008

Too Much Information

Nieco informacji.

Pewien słynny ksiądz na antenie swojej słynnej stacji radiowej zapowiedział, że jednak będą w Toruniu wiercić. Rząd pieniędzy na odwierty nie dał, ale wiadomo przecież, że rząd jest antypolski, antykatolicki i antyodwiertowy. Idea geotermalna jest jednak święta i niezbędna, dlatego wytrwały ksiądz wprowadzi ją w życie na własny rachunek. To znaczy, na rachunek wiernych radiosłuchaczy, którzy przecież rozumieją, że ten toruński odwiert to ostoja polskości i katolicyzmu. Niechaj żaden prawdziwy katolik w kraju się nie waha i szybciutko przesyła datek na konto księdza! Tylko co prawdziwy katolik z Jaworzna lub z Przemyśla będzie miał z toruńskiej geotermii? A no tak, będzie miał satysfakcję ze wspierania świętego dzieła!

Sześciolatki mogą spać spokojnie. Nie będą musiały iść do szkoły, tylko po staremu, do zerówki. I nie jest ważne, że wcześniejsza edukacja pomogłaby w utrzymaniu starzejącego się społeczeństwa. I że dałaby nieco więcej szans na udany szkolny start dla dzieciaków ze wsi. Ważne jest to, że pan prezydent boi się germanizacji, rusyfikacji, ukrainizacji i litwinizacji naszego młodego pokolenia. Chodzi konkretnie o to, że reforma systemu edukacji zakłada decentralizację oświaty, a pan prezydent w swym dalekosiężnym myśleniu obawia się, że dzieci z terenów przygranicznych mogłyby być uczone nie tej wersji historii, co trzeba. Przecież wiadomo nie od dziś, że element antypolski nie śpi i tylko czyha, by wpoić biednym sześciolatkom, że wybuch drugiej wojny to wina Polski!

Kartka z kalendarza. Trzydziestego sierpnia 1619 roku zmarł Shimazu Yoshihiro, siedemnasty z kolei władca klanu Shimazu. Jak zapewne pamiętacie, był on bardzo utalentowanym strategiem, a jego geniusz przyczynił się do zwycięstwa w bitwie pod Kigasahikarą (spróbujcie szybko wymówić tą nazwę). Pan Shimazu musiał być niezwykle sympatycznym gościem, gdyż zaraz po jego śmierci kilkunastu wiernych samurajów popełniło samobójstwo, by szybciej połączyć się z ukochanym szefem w zaświatach. Kiedy czyta się życiorys pana Shimazu, można dojść do wniosku, że ten dzielny generał nie robił nic poza strategicznym planowaniem i prowadzeniem bitew. Jadał pewnie w japońskich średniowiecznych fast-foodach, żeby zaoszczędzić na czasie. I jeszcze jedno – specjalne oddziały pana Shimazu zwały się ‘Ogrami’ – ciekawe, czy dowodził Shrekiem?

środa, 27 sierpnia 2008

Calendar on the Wall

To właśnie dzisiaj, dokładnie 219 lat temu francuskie Zgromadzenie Narodowe wymyśliło sobie, że ‘wszyscy ludzie rodzą się i żyją wolni oraz pozostają w równych prawach’. Tak się właśnie narodziła Deklaracja Praw Człowieka i Obywatela, wzniosły dokument opisujący szlachetne idee wolności, równości i braterstwa. Dokument gwarantujący różnorakie swobody wszystkim ludziom. Wszystkim, z wyłączeniem jedynie niewolników, religijnych odszczepieńców i kobiet, ale kto by na takie detale zwracał uwagę? Najważniejsze, że dzięki takim oto podwalinom w dzisiejszej Polsce każdy cieszy się pełnią wolności, wszyscy są sobie równi, a braterstwo rzecz powszechna. Szkoda, że to wszystko tylko po wódce.

Dokładnie dzisiaj, w roku 1809, przyszedł na świat niejaki Hannibal Hamlin. Pewnie wszyscy pamiętacie, że był on amerykańskim wice-prezydentem podczas prezydentury samego Abrahama L. Hannibal, jak i jego znany, filmowy imiennik, był prawdziwym człowiekiem renesansu. Wystarczy przypomnieć, że w trakcie zawodowej kariery zdążył być dyrektorem szkoły, kucharzem, drwalem, dyrektorem gazety i do tego studiował jeszcze prawo. Ciekawe czy lubił też mordować ludzi i bawić się ich mózgami? Na pewno słuchał przy tym jakiejś ładnej, klasycznej muzyczki. No i pytanie najważniejsze: gdzie on był, kiedy mordowano pana prezydenta Lincolna?

W kategorii zgonów mamy dziś trzydziestą trzecią rocznicę zejścia Haile Selassie Pierwszego, cesarza Etiopii. Ten słynny dostojnik, wywodzący się ponoć w prostej linii z rodu króla Salomona i królowej Sheby, został fantastycznie wylansowany przez Boba Marleya w latach siedemdziesiątych. Rastafarianie to właśnie cesarza Selassie nazywają Jah i widzą w jego osobie wcielenie samego boga. Ponoć kiedyś Selassie zdecydował się odwiedzić swoich wyznawców na Jamajce. Plotka głosi, że samolot cesarza miał problemy z lądowaniem z powodu mgły powstałej z marihuanowych oparów. Selassie musiał sobie wtedy pomyśleć, że fajnie być duchowym przywódcą takiej liberalnej religii.

Dzisiaj również wypada mołdawskie święto niepodległości. W całej Mołdawii pija się pewnie dzisiaj te ich słynne na cały świat wina, słucha się utworów skomponowanych przez Eugena Dogę oraz wdycha głęboko powietrze, które ponoć jest najczystsze na całym świecie. I wszystko fajnie, niech się chłopaki i dziewczęta bawią. Niech się bawią póki mogą. Bo patrząc na obecne tendencje, to za rok w święto niepodległości mogą być zmuszeni do budowania barykad przeciw rosyjskim czołgom. A to wszystko kilka dni po tym, jak Rosjanie inkorporują Białoruś i Ukrainę oraz zbudują nową linię Maginota na wschodnim brzegu Bugu. Czego Wam i sobie nie życzę.

poniedziałek, 25 sierpnia 2008

Kelly Watch the Stars

Ostatnio filmy oglądam. W nadmiarze, rzekłbym, bo dawno już nie udało mi się zobaczyć czterech w dwa dni. Myślę, że za wszystkim stoi ogólnie pojęte rozleniwienie, bo wiadomo, że jak się degustuje kinematografię, to już jest wymówka żeby nie robić innych, bardziej przyziemnych rzeczy. Dobór repertuaru u mnie zupełnie przypadkowy – rzeczy, które już od dawna chciałem zobaczyć, albo polecanki zaserwowane przez znajomych filmożerców. Poniżej pozwolę sobie zamieścić garść refleksji nad wybranymi tytułami.

‘Propozycja’ to film ze scenariuszem i muzyką napisanymi przez Nicka Cave’a. Jeśli chodzi o gatunek, to taki niby western. Jest tam strzelanie z rewolwerów, jest bandyta i szeryf, ale cała rzecz nie dzieje się na Dzikim Zachodzie, tylko w Australii. W kategorii ‘zalety’ wymieniłbym tutaj piękne krajobrazy, ciekawą muzykę i genialnego Raya Winstone’a. No dobra, ostatni argument wynika raczej z sentymentu. In minus – cóż, chyba nie przyczepię się do niczego konkretnego. Może tylko to, że chyba nie do końca zrozumiałem co autor miał na myśli. Nie wiem, czy to wina reżysera, czy mojego małego rozumku. Miłośnikom trudnych filmów mogę polecić.

‘Mechaniczna pomarańcza’ – niby już to widziałem, ale to było dawno temu i nieprawda. Chciałem zatem odświeżyć swoją znajomość z tymże filmem, co wczoraj radośnie uczyniłem. ‘Mechaniczna pomarańcza’ to dzieło niezwykłe, choć niezwykłość nie jest tu synonimem genialności. Powiedziałbym raczej, że jest to film kosmicznie dziwny i pewnie można zawarte w nim treści interpretować na milion sposobów. Moja skromna interpretacja nakazuje mi porównywać ten obraz z najbardziej znaną książką pana Huxleya. Książkę uwielbiam i chyba dlatego też ‘Mechaniczna pomarańcza’ przypadła mi do gustu. Polecam miłośnikom filmów niezrozumiałych.

‘Batman Begins’ jest filmem znacznie łatwiejszym w interpretacji, niż dwa wyżej wymienione. Co nie znaczy, że jest filmem prostym. Fantastyczna obsada, wartka akcja i ciekawe nawiązania do komiksu sprawiają, że ‘Batman Begins’ świetnie się ogląda. Znajomość tego tytułu dodaje również nieco smaczku podczas oglądania słynnej kontynuacji – zwłaszcza ostatnia scena filmu, która równie dobrze mogłaby znaleźć się w trailerze do ‘Dark Knight’. Joker tym razem się nie pojawia, ale wydaje mi się, że Scarecrow całkiem dobrze wywiązuje się w roli szwarccharakteru wprowadzającego do Gotham nieco anarchii. No i Christian Bale zdecydowanie lepszy niż w sequelu. Polecam wszystkim.

sobota, 23 sierpnia 2008

Rebel Yell

Pojebało mnie. Dokładnie tak, jak w słynnym kawale o rycerzu, co szukał sensu życia. Tajemnicze moce nawiedziły dziś mą duszę i nakazały posprzątać mój pokój. Owładnięty mistyczną siłą rzuciłem się w do walki z brudem, kurzem, a inszymi przeszkodami terenowymi. Podczas swej heroicznej misji znalazłem wiele starożytnych artefaktów, odwiedziłem mnóstwo zapomnianych świątyń brudu i powróciłem zwycięski. Koniec końców, w krainie za siedmioma górami zapanował pokój. Bardzo czysty pokój! I tylko jedno pytanie pozostaje bez odpowiedzi: co to za siła przedziwna mnie do tego zmusiła? Cóż za duch potężny ze słodkiego mnie wyrwał lenistwa?

Z rzeczy bardziej prozaicznych. Zafascynował mnie dziś nasz jaśnie oświecony przywódca narodu. Znowu! Jego zdolność do wyciągania asów z rękawa i umiejętność wprawiania w zdumienie opinii publicznej zdają się być nie do pobicia. Przecież niedawno dopiero nasz Księżycowy Chłopiec powrócił z Gruzji, gdzie sam jeden odważnie Rosji wygrażał. Ledwo wrócił i kolejnego asa zaserwował, choć tym razem na wesoło. Nie groził już paluszkiem, tylko śmiał się uroczo, słuchając jak premier po angielsku mówi. Skomentował potem, że jak kto zamorskich języków nie potrafi, to się do przemawiania w owych rzucać nie powinien. No fakt, pan prezydent przecież lingwista, to się na językach obcych zna. Szkoda tylko, że o ojczystym pojęcia nie ma.

Wieści ze świata. Olimpiada przyzwyczaiła nas do wszelkiej maści protestów. Że sędziowanie na niskim poziomie i pod gospodarzy, że ten i ów na linię podczas biegu nadepnął, że Arab z Żydem w jednym basenie nie popłynie i tak dalej. Pamiętamy również nietuzinkowe zachowanie szwedzkiego zapaśnika, który po otrzymaniu brązowego medalu położył tenże na macie i poszedł do domu. No i myślałem sobie, że w kwestii protestów widziałem już na tych igrzyskach wszystko. Z błędu radośnie wyprowadził mnie dzisiaj kubański zawodnik w taekwondo. Sędzia mu się nie podobał, więc po walce sypnął sędziemu z liścia. Tyle, że nogą. Cieszyłem się jak dziecko, kiedym to ujrzał. To się nazywa konkretny protest!

Na specjalną prośbę fanatycznych czytelników wznawiam rubrykę ‘Kartka z kalendarza’. Dokładnie dwudziestego trzeciego sierpnia 1708 roku koronowany na króla Manipuru został Meidingu Pamheiba. Postać króla jest znana powszechnie, więc nie będę się nad nią rozwodził. Przytoczę jednak garść faktów na temat Manipuru. W tej indyjskiej prowincji istnieje dwadzieścia dziewięć używanych dialektów, a jednym z ważniejszych jest dialekt plemienia Kuki. Mieszkańcy regionu mają swoją własną wersję futbolu, gdzie w roli piłki występują dwa dorodne korzenie bambusa. W kwietniu natomiast manipurańskie rodziny sprzątają w domu, przygotowują ucztę, a gdy wszystko jest już gotowe, wychodzą na pobliskie wzgórza, by zbliżyć się do boga.

czwartek, 21 sierpnia 2008

Stop the Train

Powróciłem.

Ostatni tydzień, mniej więcej, spędziłem w rodzinnych stronach. Dla porządku – strony te określam jako rodzinne, gdyż tam mieszkają moi rodzice, a nie dlatego, że się tam urodziłem. Bo urodziłem się w zupełnie innymi miejscu. Było sympatycznie, smacznie i dużo Scrabbli, jako że moi pani matka i pan ojciec uwielbiają tę grę. Dodatkowo, jeden z wieczorów spędziłem na urodzinach mojego najlepszego kumpla z dzieciństwa, kiedy to ‘powalczyliśmy nieco z alkoholem’ i powspominaliśmy stare, dobre czasy oraz skrytykowaliśmy nowe, złe czasy.

To tyle w kwestii sprawozdawczej. Teraz coś w kwestii kulturoznawczej. Będzie o PKP. O naszym uroczym transporcie kolejowym. Ze stron rodzinnych wracałem bowiem pociągiem relacji Rzeszów – Katowice. I cały czas myślałem, że będą mnie wieźć transportem pasażerskim, który to przecież przeżywa swój renesans w związku z nadchodzącym polskim EURO. A potem wsiadłem do wcześniej wspomnianego pociągu i stwierdziłem, że na zachodzie bydło wiezione na rzeź ma pewnie bardziej komfortowe warunki podróży.

Przedział śmierdział czymś niezwykłym, czymś pomiędzy moczem, a starą fabryką samochodów. Okno w przedziale było tak brudne, że miało się wrażenie, że na zewnątrz panuje już późny wieczór. Tymczasem była dopiero piętnasta z minutami. Zepsuta lampa mrugała agonalnie i nie dawało się jej ani włączyć, ani wyłączyć. Moje ubranie i włosy po podróży nabrały cudownego zapachu róż. Tyle, że były to róże zatopione w starym smarze i nacierane opiłkami żelaza. Podsumowując, warunki podróży były bliskie ideału. Zwłaszcza, że jechałem przecież pierwszą klasą.

Teraz jestem już w domu. Traumę kolejową zostawiam za sobą.

czwartek, 14 sierpnia 2008

ABC Boogie

Kontynuuję, jak obiecałem.

N jak nieszczęstwo.
Czyli innymi słowy postawa zawodników Wisły we wczorajszym meczu. Bohater mojego wczorajszego wpisu rozpoczął i zakończył strzelanie. Razem z kolegami zdobył cztery bramki. Wisła, rzecz jasna, o cztery mniej. Z przebiegu spotkania można było prorokować, że mecz skończy się wynikiem 14-1, więc i tak nieźle wyszło.

O jak olimpijskie igrzyska.
Mimo, że temat jak najbardziej aktualny i medialnie napompowany, to jakoś nie złapałem igrzyskowego bakcyla. Postawę polskich sportowców pominę, gdyż nie czas i miejsce na smuty. Ogólnie ten rok, w kwestii wielkich sportowych imprez, jakoś z dupy wygląda. Najpierw te przeciętne EURO, a teraz ten chiński teatrzyk.

P jak pogoda.
Pogoda jaka jest, każdy widzi. A mi się właśnie podoba. Jako zimnolubna kreatura uwielbiam, kiedy po kilku dniach wysokich temperatur przychodzi taki piękny dzień jak dzisiaj. Chłód to wszak to, co tygryski lubią najbardziej. Mogliby jeszcze nieco wiatru dorzucić. I troszkę deszczu.

Q jak Queen.
No dobrze, przyznam się, że wybór słówka nieco na siłę. Ale co tu po polskiemu znaleźć na tę bluźnierczą literę? I na usprawiedliwienie dodam, że ‘Królowej’ sobie dzisiaj posłuchałem, a konkretnie ‘Living on My Own’, który to utwór darzę ciepłym uczuciem. No dobrze, kawałek ten to solowe dzieło Freddiego, a nie Queen, ale niech już zostanie.

R jak Rzeszów.
Spędziłem w stolicy Podkarpacia trzy długie i piękne lata życia swego. Świetne miasto, jak dla mnie. Ludzi ani za dużo, ani za mało. Wszędzie całkiem blisko i nie trzeba za wiele w korkach sterczeć. Jest gdzie pójść i co zjeść. Dzisiaj wracam na chwilę do tego pięknego miejsca, więc niech będzie, że ta literka będzie utrzymana w tonie sentymentalnym.

S jak ‘Song for Our Fathers’.
Nigdy specjalnie nie przepadałem za post-rockiem. Za rockiem instrumentalnym też nie, z wyłączeniem może kilku utworów. Niedawno jednak trafiłem na ten genialny utwór w wykonaniu grupy Explosions in the Sky. Świetny gitarowy kawałek – głęboki, ciepły i z pazurem. Polecam gorąco.

T jak trucizna.
Jako słomiany wdowiec, byłem wczoraj zmuszon stołować się na mieście. Za cel obrałem sobie chińską restaurację. Obiad, w chwili jedzenia, zdawał się być naprawdę smaczny. Niestety, dziś bladym świtem byłem zmuszony go oddać. I to, niestety, nie w tradycyjny sposób. Dobrze, że mam żołądek z tytanu i po zatruciu nie ma już śladu.

U jak unia polsko-gruzińska.
Żeby było jasne, nie popieram Rosjan i ich agresji na Gruzję. Jestem wręcz zdecydowanym przeciwnikiem agresji jakiejkolwiek. A tymczasem nasz prezydent pojechał sobie pomachać szabelką przed rosyjskim nosem. Bojownika o pokój i ideały zgrywa, przed szereg wychodzi. A jak nam potem Rosja kurek z gazem przykręci, to się potem pan prezydent obrazi i zabierze zabawki.

V jak Vader.
Odkąd sięgam pamięcią, zawsze fascynowały mnie w kinie i literaturze czarne charaktery. Lord Vader jest i zawsze był jednym z moich ulubionych łotrów. To jego czarne wdzianko i cudowny oddech – poezja! Do tego jeszcze był potężny duchem i ciałem, więc blisko ideału. On i Chewbacca tworzyli w tej filmowej serii taki świetny duet dużych stworzeń.

W jak wracać.
Po krótkiej wizycie w Rzeszowie udaję się na dni parę do domu rodzinnego, coby rodzicielka przypomniała sobie jak wyglądam. Rodzicielka, dodajmy, cierpiąca na syndrom opuszczonego gniazda. Mój brat bowiem, po dłuższym pobycie w gnieździe, wyfrunął robić karierę. Nad morze aż pofrunął, niegodziwiec. Trzeba będzie matulę jakoś pocieszyć.

X jak xero.
Mamy w pracy nowe urządzonko. Estetyczne, o profesjonalnym wyglądzie i zajmujące zaskakująco małą ilość miejsca. I jest to słuszna koncepcja, bo poprzednie urządzonko częściej bywało zepsute, niźli sprawne. I o ile w sezonie ogórkowym nie stanowiło to żadnego problemu, to w sezonie zasadniczym mogłoby doprowadzić do apokalipsy.

Y jak Ys.
Legendarne podwodne miasto, którego historia opisana jest w starych podaniach mieszkańców Bretonii. Historia jest taka, że był sobie król i zbudował piękne miasto na wodzie dla swej córki. Ta, jak już dostała miasteczko, zaczęła urządzać tam orgie i zbiorowe mordy. No i za karę bogowie ich zatopili. Wniosek – nie bierzcie udziału w orgiach w Bretonii.

Z jak zarost.
Nie goliłem się od czasów niepamiętnych. Okoliczności goleniu nie sprzyjają, bo do pracy chodzić nie trzeba, a i w domu jestem sam, jak ten Kevin. Wyglądam jak neandertalczyk, ale co tam. Gdyby tylko ryj tak nie swędział. I jeszcze to dziwne łaskotanie przy spożywaniu.

środa, 13 sierpnia 2008

Love Letters

Alfabet na dziś.

A jak ‘Aces & Eights’.
Ten słodki jak miód podręcznik do gry fabularnej wpadł wreszcie w me łapska. Czytam, wertuję, oglądam, podziwiam. Cudeńko w każdym calu, zarówno w kwestii formy, jak i treści. Skórzana okładka, mnóstwo informacji i klimatyczne smaczki.

B jak bułka.
Na śniadanie zjadłem ich trzy. Nie ma to, kurde, jak świeżuchna bułeczka. Do tego trochę masła, dobry ser i keczup/pomidor. Szkoda tylko, że sam sobie musiałem zrobić. Nie ma to, kurde, jak świeżuchna bułeczka, którą ktoś Ci wykona.

C jak ciastko.
Od czasu powrotu z litewskiej wyprawy chodzi za mną ciastko. Nie dosłownie znaczy, bo przeca ciastka nogów nie mają. Sentyment mnie jeno ogarnia, kiedy przypominam sobie ten genialny mini-torcik z czekoladą i karmelem w trockiej kawiarni. Ciekawe, czy dowożą na telefon poza granicami Litwy?

D jak ‘Dark Knight’.
Chyba wszystko zostało już o tym dziele powiedziane i napisane. Nie będę się więc wysilał, tylko złożę hołd temu filmowi. Gdybym się nawet bardzo starał, to ciężko by mi było znaleźć wady. Nawet muzyka, na którą jestem zwykle bardzo wyczulony, była w przysłowiową pytkę.

E jak Eto’o Samuel.
Dzisiaj Wisła Kraków zmierzy się ze światowej sławy Barceloną w bezpośredniej walce o Ligę Mistrzów. Czy sympatyczni zawodnicy hiszpańskiego klubu, jak choćby tytułowy bohater akapitu, będą umieli się wystarczająco zmotywować do gry z przeciwnikiem znikąd? Czy piłkarze Wisły nie pękną ze strachu? Odpowiedź już dzisiaj późno wieczorem.

F jak fristajlo.
Polecam Wam serdecznie wpisanie tej frazy do jutiubowej wyszukiwarki. Ujrzycie młodego mieszkańca Kazachstanu ze śmieszną gitarką, a potem usłyszycie jego oryginalne wykonanie popularnego niegdyś przeboju. Jak dla mnie urocza koncepcja. Bawiłem się przednio.

G jak ‘Gra o Tron’.
Od czasu jakiegoś uważam się nieskromnie za kolekcjonera i znawcę planszówek. Do wczoraj moja kolekcja miała jednak jeden poważny ubytek, bo nieposiadanie 'Gry o Tron' to w planszówkowej socjecie czyn haniebny. Wczoraj jednak zapukał kurier i przyniósł mi to cudo. Zachwyt, szał, ekstaza.

H jak ‘Hystericoach’.
Oprócz produktów sponsorowanych przez literki A i G, dotarła do mnie również i ta sympatyczna party game. Nie wiem, czy powtórzy ona sukces ‘Mafii’, ale potencjał jest. Któż nie chciałby po czterech piwach wykrzykiwać nazwisko senegalskiego pomocnika Mimbutusuabala?

I jak Iron Maiden.
Od samego rana słucham sobie ‘Żelaznej Dziewicy’. Wiem, zespół to nieco kiczowaty i festyniarski. Nie zmienia to jednak faktu, że takie kawałki jak ‘Trooper’, ‘Aces High’ i ‘Prowler’ powodują u mnie znaczący przypływ energii i sił witalnych.

J jak już w sobotę.
Już w sobotę startuje najwspanialsza piłkarska liga świata. Znowu cotygodniowa dostawa skrajnych emocji, starć gigantów, brutalnych fauli i brawurowych akcji. Ja już mam swojego faworyta. To ten sam klub, który obstawiałem w zeszłym roku. I przez piętnaście ostatnich lat. Charlton, Edwards, Law and Georgie Best, we’re United, you can keep the rest!

K jak kretynizm.
Ponoć jedna z polskich telewizji rozważa wydanie naszej własnej edycji pewnego popularnego w Stanach Zjednoczonych programu. Chodzi o ‘The Moment of Truth’, w którym uczestnicy, podpięci do wykrywacza kłamstw, muszą odpowiadać na krępujące pytania. Żenada, kwas i pogarda.

L jak lenistwo.
Ja i lenistwo jesteśmy dzisiaj jak kotlet i panierka. Jak Żwirko i Wigura. Niczym lewy i prawy but. Jesteśmy jak kuchnia litewska i śmietana. Jako ten Janosik i Maryna. Bonnie i Clyde. Tango i Cash. Niczym Paul Scholes i dłubanie w nosie. Jak duma i uprzedzenie. Jesteśmy, słowem, nierozłączni.

M jak Margaret Pole.
Margaret Pole była Ósmą Hrabiną Salisbury, żyjącą w latach 1473-1541. Była ostatnim przedstawicielem dynastii Plantagenetów i została stracona z rozkazu króla Henryka VIII, który był synem jej kuzyna. Jest znana głównie z tego, że brzydko wychodzi na portetach i że potrzeba było kilku uderzeń katowskiego topora, żeby ją zgładzić.


Reszta literek wkrótce.

poniedziałek, 11 sierpnia 2008

The Memory Remains

Veni, vidi, zjedli.

No i wróciliśmy z wyprawy śladami Giedymina, Witolda i Kiejstuta. A może raczej śladami cepelinów, kołdunów i chłodnika. Okrągły tydzień spędziliśmy w uroczych Trokach, małym miasteczku umiejscowionym na wąskim cyplu pośród jezior. Prawie codziennie wybieraliśmy się też na wycieczkę do Wilna, korzystając z uroków lokalnego transportu. Litewska stolica i okolice to miejsca ekstremalne – prawdziwy przekrój przez miejsca piękne i ohydne, prawdziwy przegląd smutnych i wesołych ludzi. No, ale po kolei.

Troki urzekają przede wszystkim naturalnym pięknem i spokojem. Niewątpliwie największą atrakcją w okolicy jest zamek na wyspie. Jedyny taki w naszej części Europy, więc tym bardziej warto zobaczyć. Popływać na rowerze wodnym lub w łódce wokół zamku też można i to już za cenę czterech piw. Jednak moją największą osobistą atrakcją miasteczka jest wypasiona cukiernia. Ciasta, ciastka i czekoladki nie pozwalały mi obojętnie przejść obok tego lokalu. Zaszczycałem go zatem swoim jestestwem przy każdej sposobności.

Wilno to miasto kontrastu. Ichnia stołeczna starówka ma naprawdę sympatyczny klimat. Dużo knajpek knajpek tradycyjnym litewskim jadłem, ale też restauracje z kuchniami z różnych stron świata. Bogato zdobione fronty kamienic, uliczni grajkowie i galerie sztuki na otwartym powietrzu. Ale wystarczy oddalić się nieco od starej części miasta, żeby zobaczyć postkomunistyczny syf, piszczącą wręcz biedę i chylące się do ziemi obleśne budynki. Że nie wspomnę już o dziesiątkach mieszających się tu kultur, nacji, języków i religii. Wilno to miasto chaosu.

Kącik porad praktycznych – jak nauczyć się litewskiego w dwadzieścia pięć minut. Generalnie mówimy sobie swobodnie po polsku, dodając tylko do każdego rzeczownika sympatyczną końcówkę ‘-as’. Tak więc mamy ‘solariumas’, ‘bankas’, ‘biliardas’ i ‘baras’. Jeśli jesteście jeszcze w stanie opanować liczebniki od jeden do pięć w językach angielskim i rosyjskim, to czujcie się już jak profesor Miodek. Przepraszam, jak profesoras Miodekas. Jeśli z liczebnikami akurat jesteście na bakier, to pokazywanie na palcach też ujdzie.

Kącik małego krajoznawcy – do narodowych skarbów Litwy należą bez wątpienia bursztyn, len i … śmietana. Litewska śmietana jest jak nektar bogów. Idealnie kremowa, o doskonałej konsystencji i cudownym smaku. W większości wileńskich restauracji śmietana traktowana jest jako pełnoprawny dodatek. Na równi ze skwarkami, sosami, pieczywem i frytkami. Potomkowie Giedymina serwują swoją przepyszną śmietanę nawet do gołąbków, czy kotletów. Jakakolwiek zupa, zaserwowana bez choćby łyżki śmietany, byłaby bluźnierstwem wobec litewskiej kuchni.

Kącik nienawiści – turystyka zorganizowana. Idziesz sobie spokojnie przez jedną z wileńskich ulic, podziwiając widoki. Nagle, przed Tobą wyrasta horda dzikusów, jakby żywcem wyjętych z epoki paleolitu. Ten spocony i hałaśliwy tłumek biegnie przed siebie, taranując wszystko, co stanie im na drodze. Niesieni jakąś natchnioną siłą pędzą od jednego zabytku do następnego. Na przedzie cwałuje jakaś stara kobiecina – wymachuje parasolką, patrzy wymownie na zegarek i popędza barbarzyńców. To, tak zwana, przewodniczka stada. A stado to wycieczka z Polski, delektująca się historycznymi urokami Wilna. Wszyscy do zabicia.

Słowniczek przydatnych pojęć:

śmietana – grietine
piwo – alus
śmietana – grietine
cepeliny – cepelinai
śmietana – grietine
Polska – Lenkija
śmietana – grietine
jak pana godność? – kokia jusu pavarde?

I na koniec…

śmietana - grietine

niedziela, 3 sierpnia 2008

Welcome Home (Sanitarium)

O wczorajszym spotkaniu tyskiej elity oświatowej, wraz z przyległościami, napisano już chyba wszystko. Zwłaszcza na zaprzyjaźnionych blogach. Mimo tego, ja też dorzucę swoje dziesięć groszy. Spotkaliśmy się tedy pod ‘Naszym Domem’, który to sklep wyciął nam numer. Zamknął się był ów sklep. Na nasze szczęście, nieopodal miejsca spotkania znajduje się uroczy zakątek sponsorowany przez małego, zielonego płaza. Tam właśnie zakupiliśmy karmę suchą i mokrą i udaliśmy się radosnym stadkiem do domu Gospodyni. Większość na piechotę, ale niektórzy zmechanizowaną lektyką, bo pięćdziesiąt metrów to kawał spaceru. Wracając do suchej karmy, to dobrze, że zakupiliśmy ją w dużych ilościach, bo jak okazało się na miejscu, jedzenia było jak na lekarstwo.

Rozsiedliśmy się tedy i rozpoczęliśmy kulturalny wielce dyskurs. Jak zwykle, zaczęło się od historyjek z pracy: kto komu robił tabelkę, dlaczego zwierzęta lądowo-morskie ostentacyjnie podsłuchują, co można robić na sofie i takie tam. Potem w miejsce kulturalnej dyskusji weszło chamstwo, obrażanie się, wrzaski, niskich lotów epitety, groźby i klątwy. Znaczy, zaczęliśmy grać w ‘Mafię’. Radościom i uciechom nie było końca. Uciechom natury duchowej, oczywiście, bo jak już wspomniałem potrzeb materialnych nie można było zaspokoić. Po prostu nie było co jeść.

Wraz z upływającymi godzinami stan osobowy zmieniał się znacząco. Jedni przychodzili, drudzy opuszczali lokal, a jeszcze inni stali przed klatką w długim oczekiwaniu na otwarcie im drzwi. Tyle, że dzwonka domofonu nikt z bawiących się nie słyszał. Gdzieś w trakcie tego całego zamieszania miejsce ‘Mafii’ zajęło było domino, które najbardziej przypadło do gustu nowicjuszom. Spodobało się chyba najbardziej Karolinie, która zafascynowana małymi, białymi płytkami postanowiła pozbierać ich jak najwięcej. Radosny pogryw zepsuła jednak moja skromna osoba, która opowiedziała zebranym dowcip stary jak świat. Za pierwszym dowcipem poszły kolejne, a biedne domino gdzieś się w tym wszystkim straciło. Tak jak jedzenie, którego wciąż było za mało.

Ostatnie minuty imprezy spędziliśmy na kontemplacji zasad nowej gry karcianej, w której były cztery kolory i dziewięć cyferek, ale i tak nikt nie mógł tego wszystkiego objąć rozumem. Grę dodatkowo utrudnił fakt nagminnego oszukiwania ze strony niektórych uczestników. Dodatkowo, co jakiś czas należało wypowiadać nazwy modelów Fiata, niczym jakieś satanistyczne frazy na podsumowanie czarnej mszy. Mnie osobiście najbardziej jednak zaniepokoiło to, że gra w sposób znaczący nagina zasady klasycznej matematyki. No bo jak inaczej wyjaśnić to, że dwa plus dwa plus cztery równa się dziesięć? I do tego jeszcze te strzałki, kółeczka i insze utrudnienia. Gra zdecydowanie przerosła nas intelektualnie. Zaoferowana przez Gospodynię ilość jedzenia nas jednak nie przerosła, bo było go zwyczajnie za mało.

A teraz już kończę pisać. Idę się pakować. A potem już tylko maisto prekes i alus. I może jeszcze pastetas.