czwartek, 31 lipca 2008

Funkytown

Dzisiaj polecimy z kulturą niską.

Zawsze lubiłem dowcipy. Miałem kiedyś nawet zeszycik, w którym skrzętnie notowałem najśmieszniejsze zasłyszane żarty. Zeszycik niestety zaginął był podczas przeprowadzki, nad czym zresztą ogromnie boleję. Wracając jednak do kawałów, to zawsze śmieszyły mnie te najbardziej abstrakcyjne. Według zasady, że im mniej realistyczne, tym śmieszniejsze. Sam chętnie rozpowszechniałem słynne, klasyczne rzekłbym, żarty o babci i drutach, o rycerzu i zielonym koniu, czy o zawodach balonowych. Miało się kiedyś łeb do żartów! A teraz, to już dorosłe życie, problemy różnorakie na głowie i dowcipowa capacity już nie ta sama.

Jak się ma problemy z pamięcią, to częściej trzeba się odwoływać do źródeł. I ja tak właśnie w kwestii kawałów czynię, wertując przepastne zasoby Internetu w poszukiwaniu perełek. I wczoraj właśnie na takową natrafiłem. Tak przypadkowo zupełnie, podczas przeglądania komentarzy na jakimś serwisie informacyjnym. Ubawiła mnie zwłaszcza warstwa fabularna dowcipu, z doskonale zbudowanym klimatem suspensu, genialnym punktem kulminacyjnym oraz otwartym zakończeniem. Mam nadzieję, że po przeczytaniu poniższego żartu, zawyjecie śmiechem dzikim i wytarzacie się w dywanie. Jeśli nie, to mamy problem. Albo ja jestem nienormalny, albo Wy. A oto rzeczone dzieło.

Idą Prosiaczek z Puchatkiem wąską ścieżką przez Stumilowy Las. Nagle Prosiaczek pyta:
- Gdzie my właściwie idziemy, Puchatku?
- Na imprezę do Krzysia, odpowiada spokojnym głosem Puchatek.
- A co to za impreza?, nie dawał za wygraną Prosiaczek.
- Dowiesz się jak dojdziemy, uciął temat Puchatek.
Po kilku minutach przyjaciele znaleźli się w domu swojego dobrego znajomego Krzysia. Chłopiec zaprosił obu gości do środka. Potem zamknął drzwi na klucz, pozaciągał dokładnie zasłony w oknach i dobywszy zakrwawionego tasaka powiedział do Prosiaczka uroczystym głosem:
- Świniobicie czas zacząć!

A na koniec kalendarium. Miejscowość Christchurch w Nowej Zelandii dokładnie 152 lata temu otrzymała prawa miejskie. To sympatyczne miasteczko znane jest przede wszystkim z tramwajów, swojej lokalnej drużyny rugby oraz z tego, że jego miastem partnerskim jest japońskie Kurashiki. Jeśli wybieracie się do Christchurch, to pamiętajcie, że przeciętna temperatura w październiku oscyluje w okolicy siedemnastu stopni Celsjusza, a lokalny port jest idealnym miejscem startowym dla ekspedycji badających Antarktydę. Ciekawostka: istnieją naukowe dowody na to, że pierwsi osadnicy w rejonie Christchurch pojawili się w połowie trzynastego wieku. Ponoć były to dzikie plemiona, których ulubionym hobby (hobbiem?) było polowanie na moa. Moa to cuś jakby skrzyżowanie strusia z lamą.


PS. Sędzia patrzy na zegarek. Wyczekuje jeszcze moment i pozwala, by bramkarz wznowił grę, kopiąc daleko przed siebie ten skórzany przedmiot pożądania, zwany potocznie futbolówką. A potem już tylko ostry dźwięk końcowego gwizdka i szał radości wśród zawodników Szekspira! Zwyciężyli w tym meczu 7:5 i są nowymi mistrzami świata i okolic.

środa, 30 lipca 2008

Holding Out For a Hero

Wieści ze świata.

Ponoć jedno z dużych studiów filmowych rozważa produkcję kolejnego filmu o X-Menach. Wiem, że filmy z tej serii przynoszą raczej sukces komercyjny, niż głębsze doznania natury intelektualnej, ale i tak je lubię. Rzecz w tym, że wychowałem się na komiksach Marvela, a przygody zgrai mutantów zdecydowanie były moją ulubioną serią. Co najfajniejsze, w planowanym filmie nacisk ma być położony na tzw. early days, czyli początek wspólnych przygód ludzików spod znaku X. A to właśnie pierwsze komiksy poświęcały najwięcej uwagi mojemu najulubieńszemu wirtualnemu bohaterowi wszechczasów. Panie i panowie, przedstawiam Wam niepowtarzalnego Henry’ego McCoya, szerzej znanego jako Beast. Wracając do sedna, na wspomniany film wybiorę się na pewno, choćby tylko po to, by podziwiać Bestię w akcji.

A tymczasem w nieodległych Mysłowicach tamtejszy pan prezydent wykazał się wielką zaradnością oraz znajomością trudnej sztuki autopromocji. Wziął bowiem ów pan prezydent i wysłał w miasto piętnaście tysięcy płyt, które każdy dobry obywatel mógł sobie odtworzyć w zaciszu własnego mieszkania. Na płycie nagrany był film prezentujący chwalebne dokonania włodarza miasta i podkreślający jego wysiłki na rzecz dobra obywateli. Film z prezentacją dokonań miał być odpowiedzią na krążące powszechnie zarzuty o niegospodarność i lenistwo pana prezydenta. I w sumie fajnie, że ten ostatni zdecydował się puścić w miasto wspomniany film. Jeśli coś dobrego dla Mysłowic rzeczywiście zrobił, to niech się wyborcy dowiedzą, że ich głosy nie poszły na marne. Naprawdę godny pomysł. Szkoda tylko, że fundowany z kasy miejskiej, a nie z własnej kieszeni.

Kartka z kalendarza: 30 lipca. Dokładnie dwadzieścia osiem lat temu Vanuatu zostało niepodległym państwem. Każde dziecko wie, że pod koniec XIX wieku władzę nad tym uroczym archipelagiem wysp sprawowały wspólnie Francja i Wielka Brytania, a symbolem prosperity na wyspach Vanuatu były i są nadal dobrze utuczone wieprze z zaokrąglonymi kłami. Tamtejsze główne źródła dochodu to uprawa roli, hodowla bydła rogatego, połów ryb oraz usługi finansowe. Na populację Vanuatu składa się imponująca liczba 222 tysięcy mieszkańców, z czego aż osiem tysięcy jest zarejestrowanych jako profesjonalni krykieciarze. Cały archipelag składa się z sześciu wysepek, a ta najbardziej wysunięta na północ nosi uroczą nazwę ‘Torba’. Czyli powiedzenie ‘spadaj, ty stara torbo’ przywędrowało do nas zapewne z Vanuatu.


PS. 1. Odnośnie pierwszego akapitu dzisiejszego wpisu. Poniżej zamieszczam link do psychotestu, który powie Ci którym z X-Menów jesteś.

http://monkstyle.net/BTBB/marvel/

PS. 2. Jest nadzieja na remis! Moi Uczniowie zbliżyli się do przeciwnika zdobywając swoją piątą bramkę! Jedna z pań o tym, że jej chłopak ma kłopoty w pracy: ‘he be trouble’.

wtorek, 29 lipca 2008

Born to Be Wild

Krótko o niedawnym znalezisku. Jakiś czas temu, penetrując niezbadane czeluście Internetu, natrafiłem na małe cudo. Rzecz niebanalna, optymistyczna, a na dodatek prosto z mojej branży. Strona zatytułowana skromnie ‘Engrish’ wielce ucieszyła me serce. Pełno na niej językowych ‘kwiatków’, popełnionych w miejscach publicznych, na transparentach i znakach drogowych. Znajdziecie tam ładne zdjęcia skaleczonych angielskich tekstów, nierzadko okraszone ciętymi ripostami autora strony. Dla nauczyciela języka lengłydż rzecz absolutnie obowiązkowa.

Jeśli chodzi o zawartość strony ‘Engrish’, to do moich osobistych ulubieńców należą zdjęcia z działu ‘Chinglish’, czyli wesoła twórczość naszych małych, żółtych przyjaciół od Olimpiady. Można się z nich (zdjęć, nie małych, żółtych przyjaciół) dowiedzieć, że ‘Kids Swear’. Wielka mi nowość! Nie od dziś wiadomo, że młodzież obecnie bardzo źle wychowana. A nie, przepraszam, ‘Kids Swear’ to przecież nazwa chińskiego domu towarowego z ubraniami dla dzieciaków. Zwracam tedy autorowi tego szyldu honor.

‘Engrish’ oferuje cały asortyment gramatyczny i leksykalny. Znajdziecie tam piękne, soczyste wręcz przykłady strony biernej (if you are stolen, call the police at once), a zaraz obok natkniecie się na egzemplifikacje trybu rozkazującego w pełnym rozkwicie (take the child and fall into water carefully). Ci, którym wciąż będzie mało wrażeń, mogą zwiedzać dalej, wynajdując kreatywne fantazje w stylu: keep your table clean after dying, stanowiące genialny przyczynek do dyskusji na temat życia pozagrobowego i reinkarnacji.

Dla mnie osobiście za najlepsze slogany uchodzą jednak te, które są krótkie i na temat. I takich również na ‘Engrish’ nie mogło zabraknąć. Od filozoficznego beware of people, które ukazuje złowieszczą prawdę o ludzkiej naturze, poprzez zachęcające be in trouble, które możemy odczytać jako namowę do szybkiego i intensywnego stylu życia, aż po mroczny passage of deformed man, brzmiący niczym tytuł jakiejś gotyckiej opowiastki. Podobnych przykładów i źródeł wieczystej inspiracji znajdziecie na ‘Engrish’ jeszcze milion i pięć, więc zachęcam do samodzielnego zbadania.


PS. Prawdziwy dramat Moich Uczniów! Po dzisiejszym etapie przegrywają już 4:6 z Szekspirem. Albo nie 'staje' im inspiracji, albo zaczęli się uczyć. Przed nami jeszcze dwie potyczki.

niedziela, 27 lipca 2008

Guerrilla Radio

Przegląd prasy.

Fakt pierwszy: w 'Dużym Lotku' kumulacje sięgają granicy absurdu. Wczoraj do wygrania było tam ponoć dwadzieścia jeden dużych baniek. Najśmieszniejsze, że nikt nie wygrał i następnym razem kwota wygranej dla pojedynczego zwycięzcy będzie wynosić trzydzieści pięć dużych baniek. Aż strach pomyśleć co się stanie, jeśli tym razem też nikt nie trafi tych wesołych sześciu numerków. Z drugiej jednak strony, strach wygrać takie pieniądze. Ja sobie ledwo mogę wyobrazić przeznaczenie dla jednego miliona, a tutaj musiałbym zadowolić jeszcze jego trzydziestu czterech braci. A czy Wy dołączacie się do tego ogólnonarodowego szaleństwa i sponsorujecie Totalizator Sportowy? Ja, z natury, tego nie robię, ale dla takiej sumy zrobię chyba wyjątek.

Fakt drugi: polska reprezentacja w siatkówce pobrała upokarzające baty w Lidze Światowej. Na myśl przychodzi pytanie: czy to rzeczywiście było wszystko na co biało-czerwonych było stać, czy jedynie zasłona dymna przed Olimpiadą? Wierzyć mi się nie chcę, że przegraliśmy w siatkówkę ze Stanami Zjednoczonymi. Z nimi to możemy przegrać co najwyżej w baseball albo jedzenie hamburgerów na czas. Niestety, potężna Brazylia na własnym boisku również przegrała z USA i osiągnęła nawet gorszy wynik od Polaków. Czyli albo siatkarze z kraju kawy też się maskują przed Olimpiadą, albo mamy do czynienia z rewolucją w siatkówce.

Fakt trzeci: matka-rekordzistka urodziła osiemnaste dziecko. Trochę to straszne. Różnica wieku między najstarszym, a najmłodszym wynosi dwadzieścia lat. Czyli, że z ostatnich dwudziestu lat życia matka-rekordzistka spędziła prawie czternaście w ciąży. Nie wspominam już o takich detalach jak warunki mieszkaniowe, wyżywienie dzieci i opieka nad nimi. Ale są też i dobre strony. Wspomniana rodzina kupuje sobie kilka fajnych gier planszowych oraz kilka innych party games. Wszyscy mogą grać na raz i nigdy nie brakuje im chętnych. Albo zapisuje się taka rodzina do szkoły językowej i od razu w tej szkole powstają cztery nowe grupy. Czego Wam i sobie życzę.

Fakt czwarty: dokładnie dzisiaj, 265 lat temu, odbyła się bitwa pod Dettingen. Jak każde dziecko wie, bitwa ta była częścią kampanii wojennej, zwanej powszechnie ‘wojną o sukcesję austriacką’. Podczas wspomnianej bitwy, król angielski Jerzy II osobiście poprowadził swoje wojska w bój. Jest to, przy okazji, ostatni odnotowany przypadek kiedy brytyjski monarcha zaszczycił swoim jestestwem pole bitwy. A wracając do wojny o sukcesję, to znalazłem w owej również pierwiastek lokalny. Otóż podczas tej kampanii monarchia habsburska walczyła z Prusami o kontrolę nad… Śląskiem! Z tym, że chodziło głównie o Dolny Śląsk. No, ale tego już nie musimy pamiętać.

środa, 23 lipca 2008

Where Eagles Dare

Dzisiaj będzie samczo. O piłce będzie.

Kiedy mówię o sobie jako o znawcy piłki nożnej w wydaniu angielskim, zawsze chodzi mi o warstwę teoretyczną. W warstwie praktycznej piłka nożna pozostaje dla mnie sentymentalną abstrakcją od kilku ładnych lat. Gdybym teraz chciał spróbować swoich sił w futbolu czynnym, moje kolana pewnie pękłyby pod naporem nadwagi, dostałbym zawału i spocił przeokrutnie. Zresztą i tak zawsze miałem większy talent do koszykówki. Wobec powyższych muszę pozostać fanem teoretycznym piłki nożnej. W okresie od sierpnia do maja nie mam z tym biernym dopingiem najmniejszych problemów – co sobotę gra liga angielska, a w połowie tygodnia jest Liga Mistrzów. Problem pojawia w okresie wakacyjnym.

Od końca maja aż do połowy sierpnia jest w piłce nożnej tzw. sezon ogórkowy. Czasem wypadną mistrzostwa jakiegoś kontynentu albo globu nawet. Ale to i tak z ciężkim sercem oglądam, bo Polska gra jak zawsze, a Anglicy, którym zazwyczaj kibicuję, ostatnio też grają jak Polska. Znikąd pomocy i znikąd wsparcia. I zostaje taki kibic jak ja sam, zmuszony do oglądania powtórek z zawodów w gonieniu sera, podnoszeniu żony i rzutu młotkiem do telewizora. Z braku futbolowych bodźców człowiek ima się różnych dziwnych zajęć, ale nawet wtedy nie znajduje ukojenia i rzuca nowe hobby po kilku godzinach. I wtedy w sukurs przychodzi człowiekowi On. ‘Football Manager’!

Myślałem sobie kiedyś, że uwolniłem się od menadżerowego uzależnienia na dobre. Ostatnie dni pokazują jednak, że mało w tym myśleniu prawdy. Nękany futbolowym głodem nieśmiało zajrzałem na półkę z grami, a wzrok mój wychwycił ‘Football Managera 2008’. Pół godziny później miałem go już zainstalowanego razem z łatką, uaktualnieniem i kilkoma dodatkami graficznymi. Szybko załadowałem edytor w poszukiwaniu najciekawszych opcji klubowych i zacząłem wybierać zespół, który będzie stanowił odpowiednie wyzwanie dla moich ambicji i planów. I się zaczęło! Wsiąkłem jak krew w piach, że zacytuję klasykę. Głód emocji piłkarskich udało się nieco zaspokoić rzucając się w nurt wirtualnej menadżerki.

Aha. Przecież Wy, normalni ludzie, macie prawo nie wiedzieć co to za jeden ten ‘Football Manager’. Krótko mówiąc, to najlepszy na świecie symulator prowadzenia drużyny piłkarskiej. Nie jakaś głupia zręcznościówka pokroju ‘Fify’, ale poważna gra taktyczno-ekonomiczna. Jako wirtualny trener zajmujecie się transferami, kontaktem z mediami, taktyką, treningiem, wykłócaniem się z prezesem o większy budżet, dyscyplinowaniem swoich podopiecznych i wyszukiwaniu nowych talentów. Wiem, wiem, już wystarczy. Już Was zachęciłem. Dodam tylko, że opcji jest więcej. Całe zatrzęsienie więcej. Jeśli chcecie poprowadzić Wasz ukochany Dolcan Ząbki w finale Ligi Mistrzów przeciwko AC Milan, to właśnie ‘Football Manager’ Wam na to pozwoli! Ja aktualnie daję sobie siedem sezonów na zdobycie mistrza Anglii z czwartoligowcem z Grimsby.


PS. 1. Tak, powyższy tekst jest wymówką dla zaniedbania przeze mnie higieny osobistej, kultury żywienia i kontaktów międzyludzkich.

PS. 2. Dla tych, co ciągle myślą, że piłka to prymitywny sport dla prymitywnych ludzi, polecam lekturę ‘How Soccer Explains the World: An Unlikely Theory of Globalization’ pana Franklina Foera.

PS. 3. Na polu walki zaskakujący zwrot akcji: 5:4 dla Szekspira! Trzy ostatnie zajęcia były wręcz nieprzyzwoicie poprawne i nie przyniosły żadnych rewelacji. To chyba ta pogoda.

poniedziałek, 21 lipca 2008

Here We Go

Wakacje. Najpiękniejsza część życia nauczyciela. Jedni spędzają je w upalnym Egipcie, drudzy w Pcimiu, a inni w Llanfairpwllgwyngyllgogerychwyrndrobwyll-llantysiliogogogoch. Jakby ktoś nie potrafił zapamiętać wymowy tego ostatniego, to pamiętajcie, że można nazwę tego miasteczka przetłumaczyć opisowo – ‘The Church of St. Mary in the Hollow of White Hazel Trees Near the Rapid Whirlpool by St. Tysilio's of the Red Cave’. Wracając jednak do tematu – już jakiś czas temu postanowiliśmy sobie, że celem naszej wakacyjnej wyprawy będzie w tym roku ojczyzna wikingów, klocków i syren. Dania znaczy się.

Kilka dni temu sprawdziliśmy dokładnie ceny, jakich byśmy się mogli w tamtym pięknym kraju spodziewać. Podczas researchu braliśmy pod uwagę to, że nie chcemy zorganizowanej wycieczki, że chcielibyśmy korzystać z lokalnych środków transportu i że chcemy nocować w dużych miastach. Koszty wyszły nam całkiem spore. Powiedzmy, że gdybyśmy sprzedali mieszkanie, a ja dołożyłbym nerkę, to ze trzy tygodnie w Danii byśmy przeżyli. Z tego też powodu zmuszeni byliśmy znaleźć sobie inną destynacyję. Klocki Lego będą musiały jeszcze trochę na mnie poczekać.

Po wcale nie burzliwych dyskusjach postanowiliśmy jednogłośnie, że wybierzemy coś ze ściany wschodniej. Moja dusza romantycznego poety (kto mnie zna, ten potwierdzi) od razu powiodła palec wskazujący w ten piękny zakątek mapy, gdzie jest napisane ‘Litwa’. Tam, gdzie świerzop, dzięcielina i pała. Postanowiliśmy odwiedzić naszych wschodnich sąsiadów, z którymi jeszcze do niedawna mieliśmy całkiem fajną unię. Litwa stanowi godną rekompensatę za utratę Danii, zwłaszcza jak sobie pomyślę o cepelinach, barszczach wszelakich i chłodnikach. Podobno gołąbki też są u nich tradycyjnym daniem. Żyć, nie umierać.

Jedziemy raczej na krótko, więc wpisaliśmy w rozkład jazdy tylko trzy miejscowości. Nie obejdzie się oczywiście bez wizyty w Wilnie, bo to tak jakby przyjechać do Katowic i nie zobaczyć centrum handlowego 'Silesia'. Kolejne miasto na naszej trasie to Kowno, gdzie ponoć można zobaczyć słynny Dom Perkuna, który jest doskonałym przykładem tzw. ‘gotyku płonącego’, cokolwiek by to nie znaczyło. Przy okazji planujemy również wizytę w miasteczku Troki. To doskonała baza wypadowa do zwiedzania Wilna, bardzo tanie noclegi i sławna restauracja ‘Kybynlar’. A potem, to już chyba zbierzemy dupska w Troki. W troki, znaczy.

A wszystko to będzie pewnie w cenie autobusu relacji Kopenhaga – Aarhus.

niedziela, 20 lipca 2008

I Like Chopin

Dzisiaj będzie muzycznie.

Muzyka filmowa wciąż pozostaje w naszym kraju i okolicach gatunkiem niszowym. Wiadomo, każdy zna motywy przewodnie z ‘Indiany Jonesa’, ‘Piratów z Karaibów’ lub z ‘Gwiezdnych Wojen’. Ale na tym się zwykle kończy. Nie mówiąc już o tym, że w polskich sklepach nie da się zakupić płyt z tego typu muzyką. No, może poza jubileuszowymi wydaniami wcześniej wspomnianych ‘Indiany Jonesa’ oraz ‘Gwiezdnych Wojen’. W kwestii muzyki filmowej ‘widoki na przyszłość są raczej nieciekawe’, jak śpiewał poeta.

Wydaje mi się, że cały problem tkwi w tym, że muzyka filmowa to zazwyczaj utwory instrumentalne. Brak tekstu sprawia więc, że nie możemy sobie danego kawałka zanucić i przy okazji się z nim oswoić. Drugi problem jest taki, że wszystkim się wydaje, że muzyka filmowa to tylko i wyłącznie utwory instrumentalne. Że w soundtrackach żadne teksty nie mają prawa się pojawić, bo ta muzyka to sanktuarium melodii i instrumentu, a nie radosnych wrzasków i fałszów.

Jako stary i wierny fan melodii z filmów, postaram się dzisiaj zachęcić Was do tego jakże niemodnego gatunku. Jego niemodność sama w sobie jest już pierwszym atutem. Słuchający soundtracków w oczach normalnych ludzi z miejsca stają się słuchaczami alternatywnej muzy, ludźmi o bardziej wysublimowanych gustach. Z powszedniego konsumenta kultury popularnej przeobrażacie się w degustatora sztuki wysokiej. Dobra, przesadziłem nieco. Ale i tak fajnie jest mieć świadomość, że słucha się muzyki ‘dla wybranych’.

Żeby nie było za sucho i teoretycznie, osłodzę tekst kilkoma przykładami. Zaproponuję Wam teraz trzy płyty z muzyką z filmów. Mógłbym podać trzydzieści, ale nie płacą mi od objętości tekstu. Płyty dobrałem tak, by spodobały się ludziom zaczynającym swoją przygodę z szeroko pojętym soundtrackiem. Dwa pierwsze łamią stereotyp muzyki filmowej jako nie zawierającej tekstów, trzecia już go nie łamie i jest przeznaczona dla osób, które przeżyją przygodę z pierwszymi dwoma płytami i będą chcieli więcej.

‘Football Factory’ to doskonały film pokazujący mentalność angielskiego pseudokibica. Ale muzyka zeń jest na jeszcze wyższym poziomie. Cała zabawa z tą płytą polega na tym, że słuchając jej człowiek nieświadomy nigdy w życiu nie zgadnie, że ma do czynienia z soundtrackiem. Pomyśli raczej, że to jakaś składanka i częściowo będzie miał rację. Muzyka z ‘Football Factory’ to przekrój całej brytyjskiej sceny muzycznej, zebrany w gustowny set i doskonale wykorzystany do zilustrowania filmu. Na płycie znajdziecie muzykę elektroniczną i rockową w kilkunastu różnych odmianach. Na płycie zagrali, między innymi, Primal Scream, Buzzcocks i The Streets. Posłuchajcie sobie – wcale nie poczujecie, że to soundtrack.

‘This Is England’ jest kolejnym godnym uwagi filmem opisującym brytyjskie realia, ale ja znowu o muzyce. Płyta to naprawdę ciekawa mieszanka. Obok kilku świetnych ‘regałowych’ kawałków znajdziecie klasyczne instrumentalne brzmienie filmowe. Na deser dostaniecie nieco mocniejszego brzmienia. Przekładając to na konkrety, obok Toots & The Maytals i The Specials na płycie zagrali Soft Cell oraz UK Subs, wykonując swój genialny ‘Warhead’. Wszystko okraszone ciekawymi kompozycjami Ludovico Einaudiego, na czele z urzekającym ‘Fuori Dal Mondo’. Check this out, jak mawiają za granicą. Satysfakcja gwarantowana.

Jeśli jeszcze nie macie dość, to zaserwuję Wam na koniec ‘specjał konesera’. I nie jest to, wbrew pozorom, nazwa taniego wina. Na myśli mam soundtrack z ‘Braterstwa Wilków’. O ile o filmie słyszałem różne opinie, tak muzyka zeń podoba się wszystkim bez wyjątku. Tu już nie ma miejsca na piosenki – są tylko genialne kompozycje Josepha LoDuca. Ciężko napisać coś o klimacie płyty, bo kompozytor uraczył nas tutaj mieszanką stylów, która zebrana do kupy daje niesamowite wrażenie. Sam film traktuje o Francji sprzed kilku stuleci, ale słuchając tego albumu ma się poczucie, że podróżujemy z indiańskiej wioski, przez barokowe pałace i pustynne oazy, aż do mrocznej puszczy. Ciężko mi znaleźć bardziej oryginalną, a przy tym lepszą jakościowo, płytę z muzyką filmową. Prawdziwa uczta.

Musica (filmowa) mores confirmat. Pozdro!

czwartek, 17 lipca 2008

Another Day in Paradise

A już myślałem, że nie znajdę inspiracji do dzisiejszego blogowego wpisu.

Cały dzień głowiłem się, co by tu dziś na blogu zamieścić. Wena nie przychodziła do mnie ani w zaciszu domowym, ani później w pracy. Z opuszczoną głową, załamany niemal, wracałem wolno z firmy do bazy. Po drodze pomyślałem, że wstąpię na sekundę do osiedlowego sklepu i dokonam małych zakupów. I nagle olśnienie! Boska niemalże interwencja. Minutę po wejściu do sklepu wiedziałem już, że spragnieni informacji czytelnicy mojego bloga będą się dziś radować. Będzie nowy wpis! Ale po kolei.

Akcja działa się w naszym lokalnym oddziale ‘Społem’, u tak zwanej ‘Boguniowej’. W tym zapomnianym przez boga miejscu można się poczuć jak w starym, dobrym PeeReLu. Człowiek czuje się tam jak intruz, a do tego samopoczucia przyczyniają się znacząco panie ekspedientki, których miny wyrażają zwykle dezaprobatę dla wszystkich czynów intruza. Znaczy, panie robią łaskę, że obsługują. Nie owe ekspedientki będą jednak tematem przewodnim tego wywodu. Przy stoisku z nabiałem spotkałem bowiem pewną starszą panią.

Pewna starsza pani obserwowała półkę z jogurtami, kefirami i śmietaną tak, jakby widziała tam piramidy, wiszące ogrody i Kolosa z Rodos. Cuda znaczy. Co więcej, pani powtarzała sobie pod nosem tajemnicze słowa, coś jakby te piramidy, ogrody i kolosy chciała przepędzić sekretnym zaklęciem. Kiedy się do starszej pani zbliżyłem, całe misterium zdechło, a ja usłyszałem tylko: ‘Dwa kupię. Albo trzy. Nie, dwa. Trzy sobie wezmę. Dwa chyba. Ale Krzyś przyjdzie, to trzy może. Eee, dwa wezmę’.No dzień świra normalnie. I co się, koniec końców, stało? Pani wzięła cztery.

Myślałem, że spotkanie z zaczarowaną panią będzie kulminacyjnym punktem pobytu w sklepie. Jakże się myliłem! Otóż, kiedy wychodziłem ze sklepu, ujrzałem pana mocno po czterdziestce (zarówno w kwestii wieku, jak i procentów), który prowadził dyskusję ze światem na temat tego, że ‘za komuny to nikt nie był prawdziwym Polakiem’. Myślałem, że się chłopina na smutno upił, ale anonimowy alkoholik zaskoczył mnie po raz drugi. Wyszedł sobie na schodki przed sklepem i radosnym, melodyjnym głosem oświadczył, że ‘dzisiaj w Betlejem Chrystus się rodzi’. Przez moment zastanawiałem się nad powrotem do sklepu i zakupieniem karpia.


PS. Wieści z linii frontu. 2:4 dla Moich Uczniów. Tłumaczymy sobie zdanie ‘ile kosztuje bilet z Warszawy do Berlina?’. Ktoś mnie pyta o nazwy miast. Więc piszę na tablicy ‘Warsaw’. Na to pewne dziewczę z rozbrajającą szczerością pyta: ‘tak się pisze ‘Berlin’ po angielsku’? Opadły mi ręce. Wszystko mi opadło. Mam nadzieję, że poziom cholesterolu też.

środa, 16 lipca 2008

With a Little Help From My Friends

Coby nie wyjść na chama, trzeba od czasu do czasu poruszyć na własnym blogu kwestię kultury wysokiej. Niestety, moja skromna osoba się kulturą wysoką raczej nie kala, więc miałbym z tym problem. Moje jestestwo zdecydowanie lepiej odnajduje się w kulturze średniego wzrostu, takiej masowo-popularnej. Wszystkich czytelników z góry przepraszam za brak odniesień do postaci Michała Anioła, rzeźbiarzy z okresu dynastii Ming oraz twórczości Johana Vermeera. W ramach rekompensaty nawiążę dzisiaj do popkultury, a konkretnie jednego jej tworu.

Najpierw przyznam się jednak, że czytelnik ze mnie przeciętny. Rzadko czytam coś spoza ściśle określonego kanonu, który sam sobie przez lata ustaliłem. Często wracam do sprawdzonych staroci, zamiast wpływać na niezmierzony przestwór literackiego oceanu. Reasumując, klepię w kółko Sienkiewicza, Sapkowskiego, a dawniej jeszcze Tolkiena i Lovecrafta. Do tego dorzucam, od czasu do czasu, lekturę nowych settingów do różniastych gier fabularnych i instrukcje do gier planszowych. Znaczy się, jestem literacko skostniały i niepodatny na żadne prośby, zachęty i namowy. Na prawie żadne. Raz dałem się, na szczęście, złamać.

Dawno, dawno temu (będzie ze dwa lata), dobry znajomy zapytał mnie, czy uważam Sapkowskiego za najlepszego pisarza z nurtu fantasy. Z pełnym przekonaniem odpowiedziałem twierdząco na jego pytanie. Tedy on do mnie, że jest gość, przy którym Sapkowski zbiera zabawki i wychodzi obrażony z piaskownicy. Ja mu wtedy z repliką, że chyba sobie żartować raczy! Podgrzana emocjami dyskusja potrwała jeszcze trochę, ale po dżentelmeńsku zawarliśmy kompromis i obiecałem, że przeczytam ten jego ‘hicior’. Jak obiecałem, tak zrobiłem. Nie wiem, czy Sapkowski musiałby zabierać zabawki. Wiem jednak na pewno, że obaj autorzy mogą się spokojnie w tej jednej, zajebistej piaskownicy bawić.

Saga ‘Pieśń Lodu i Ognia’ autorstwa George’a R.R. Martina to absolutny wymiatacz! Świetna kolekcja książek dla fanów fantasy, ale i nie tylko. Najpiękniejsze w książkach Martina jest to, że ‘fantastyczność’ jest tam bardzo umowna, a ogromna większość faktów i wydarzeń zdaje się być niemal historyczna. Szacunek budzi tu też konstrukcja i opis świata przedstawionego. W większości klasycznych dzieł fantasy budowa świata jest tylko pretekstem do dziejących się tam wydarzeń. U Martina realia są niemal namacalne, działania ludzi i konsekwencje tych działań są w pełni zrozumiałe, wszystko jest niesłychanie logiczne.

Najbardziej zachwyciły mnie jednak sylwetki bohaterów. Martin z wielką dbałością buduje swoje postaci. Nikt tam nie jest nieskończenie biały lub doskonale czarny. Ludzie miewają słabości, przyziemne problemy nie pozwalają im spać, trafne decyzje mieszają się z tymi niewłaściwymi. Dodajmy tu jeszcze dynamikę i nieszablonowośc rozwoju postaci i będziemy mieli gotowy obrazek. Ci, którzy spiskowali i pluli wkoło, za chwilę będą się kajać i za wszelką cenę starać się odkupić winy. Ci, którzy zbyt długo próbowali być dobrymi, w końcu się wkurzą i pójdą mroczną ścieżką.

Sam autor to też lepszy cwaniak. Fabuła meandruje, wilk staje się owcą, a wszystko to okraszone mnóstwem sugestywnych detali i doskonale uargumentowane. Jest dla mnie Martin specem od nieprzewidywalnych rozwiązań. Przecież żaden pisarz nie buduje przez półtora tomu sylwetki i charakteru bohatera tylko po to, by ten ostatni zadławił się ością na uczcie, prawda? Żaden pisarz tak nigdy nie zrobi. Oprócz Martina. Królowa umarła w tragicznych okolicznościach, cały kraj ją opłakał, minstrele podsumowali jej życie w pięknych balladach. Martin sprawi, że jeszcze usłyszycie o królowej i to nie z pieśni minstrela.

Poczytajcie sagę ‘Pieśń Lodu i Ognia’. Ja, ignorant i półanalfabeta, przeczytałem i od tamtego czasu stawiam tą pozycję na najwyższej półce. W najfajniejszej piaskownicy. Przeczytajcie sagę. Pokochajcie naiwnych w swej szczerości Starków. Sprzymierzcie się z przebiegłymi i przewidującymi Lannisterami. Dostrzeżcie piękno w posępnych ludziach z rodu Greyjoy. Poznajcie całą resztę mieszkańców Westeros. Warto!

wtorek, 15 lipca 2008

Death or Glory

Garść faktów.

W mecz Szekspir – Moi Uczniowie jest, póki co, 2:3. Po wyrównującej bramce dla Szekspira w dniu wczorajszym, moi podopieczni groźnie dzisiaj skontrowali i znowu wyszli na prowadzenie. Po zespołowej akcji padło piękne twierdzenie, że chicken soup to musi być ‘zupa kurczacza’. Sędzia orzekł, że bramka została zdobyta jak najbardziej prawidłowo.

Dzisiaj jest zarazem święto Rozesłania Apostołów oraz Światowy Dzień bez Telefonu Komórkowego. Czy ktoś z Was celebruje w jakiś wyjątkowy sposób którąś z tych okazji? Poza tym, to właśnie dzisiaj spuściliśmy łomot Krzyżakom. Dzisiaj, tyle że 598 lat temu. Żeby jednak oddać sprawiedliwość zakonom dodam, że krzyżowcy zdobyli dzisiaj Jerozolimę. Dzisiaj, tyle że w 1099 roku.

Również piętnastego lipca odbyła się ponoć próba zamachu na Nikitę Chruszczowa. Nie zgadniecie gdzie – w najpiękniejszym z polskich miast! W Sosnowcu, znaczy się. Dla mnie w sumie ważniejsze, że 15 lipca 1869 jakiś gość we francuskiej stolicy wymyślił margarynę. Rymem do słowa ‘margaryna’ jest ‘nitrogliceryna’. Tą ostatnią pewien znany Szwed opatentował dzisiaj, 144 lata temu.

Urodzili się dzisiaj Malczewski, Rembrandt, Arctowski i Henryk Bałuszyński. Pierwsza trójka to jakieś mniej znane indywidua z przerośniętymi ambicjami. O Heniu Bałuszyńskim każde dziecko wie, że był on zasłużonym reprezentantem Polski w piłce nożnej. Urodził się w Knurowie, strzelił bramkę Hiszpanom, obecnie jest grającym trenerem Gwiazdy Chudów i na większości fotografii wychodzi tak brzydko, że aż oczy szczypią.

Zmarli dzisiaj Antoni Czechow, Ulrich von Jungingen, Gianni Versace oraz Włodzimierz I Wielki, wielki książę kijowski. O Włodku I Wielkim każde dziecko wie, że był on najmłodszym synem księcia Światosława I i jego konkubiny Maluszy, którą sagi norweskie opisują jako wróżkę przepowiadającą przyszłość i żyjącą do wieku 100 lat. W podziale ojcowizny otrzymał Nowogród Wielki, ale musiał stamtąd uciekać przed przyrodnimi braćmi Jaropełkiem i Olegiem. Powrócił tam w 977 roku na czele sprzymierzonych oddziałów Wikingów. Odbił Nowogród, a po drodze do Kijowa zajął Połock i Smoleńsk, a także porwał połocką księżniczkę Rognedę, którą zmusił do zamążpójścia. Czyli fajny kolo.

15 lipca. To był piękny dzień.

poniedziałek, 14 lipca 2008

Sweetest Thing

I po weekendzie. Ostatnie dwa dni minęły pod znakiem tagliatelli z pieczarkami, czekoladowych brownies, obfitego deszczu i testowania ‘Pandemica’. Tagliatella była ‘w pytkę Zbysia’, zwłaszcza, że pojawiły się w niej małe i sympatyczne kawałki kurczaka. W brownies, rzecz jasna, kawałki kurczaka się nie pojawiły, ale i tak było smacznie. Obfity deszcz wkurzał, bo sobie człowiek nie mógł wyjść z domu, ani okna szeroko otworzyć. ‘Pandemic’ może nie zachwycił, ale pokazał, że ma potencjał. Krótko mówiąc – gra o walce naukowców z epidemią, posiadająca ciekawą i świeżą mechanikę. Gierka ma świetną ‘skalowalność’ w zakresie 2-4 graczy i przyzwoitą replayability. Ma ‘Pandemic’ tylko jedną poważną usterkę – brak zbalansowania w kwestii losowanych postaci graczy. O ile naukowiec i medyk rządzą, to niestety koordynatora operacji można sobie wsadzić. Z powrotem do pudełka.

Tak sobie właśnie pomyślałem, że padający wczoraj deszcz ma i swoje plusy. Konkretnie to jeden. Mamy, bowiem, interesującego sąsiada w bloku obok. Jego okna znajdują się jakieś 10 metrów od naszych, tak w prostej linii mierząc. Sąsiad lubi muzykę. Ale nie lubi muzyki w klimacie kameralnym. Należy raczej do typu melomanów wyzwolonych, którzy swoją pasją dzielą się ze światem. Dzielą się w sposób głośny i dobitny. Na początku sąsiad puszczał muzykę nawet fajną i sporadycznie, więc wszystko było ładnie. Potem u niego zaczęły się klimaty ekstremalne, a u mnie zaczęła się nienawiść. Sąsiadowi zdarzało się nawet puszczać ten sam kawałek 39 razy z rzędu, a mi zdarzało się myśleć o obijaniu jego ryła. No, ale o deszczu miało być. Więc wczoraj była burza z ulewnym deszczem. A sąsiad, wyszedłszy wcześniej, zostawił szeroko otwarte okna, a w jednym z nich wystawił swoją pościel. Z lubością patrzyłem, jak potężne strumienie wody wlewają się temu idiocie do mieszkania i zatapiają wszystko na swej drodze. Bezcenne.

piątek, 11 lipca 2008

Be Quick or Be Dead

Parę kwestii.

Kwestia pierwsza – sprzątanie. Uczyniłem dziś porządki w domu moim. A raczej uczyniliśmy porządki w domu naszym. Zaangażowanie fizyczno-emocjonalne sięgnęło skrajności. Doszło nawet do tego, że odsunąłem wielgachną sofę i za nią poodkurzałem. Dotarłem w trakcie sprzątania do miejsc, o których nawet nie wiedziałem, że istnieją. Odkrywałem je w znojnym trudzie jak te dzieci, co znalazły przejście do Narni. Sprzątanie, jak się już je skończy, daje jednak tą trudną do opisania satysfakcję. Coś jak budowanie domu chyba – najpierw syf i zmęczenie, a potem ładny dla oka efekt wysiłków. Było warto.

Kwestia druga – Carlos Queiroz trenerem Portugalii. Wiadomość radosna i smutna zarazem. Z jednej strony był idealnym asystentem dla Fergusona, kiedy swoim cichym jestestwem łagodził nieco charakternego szkockiego dziadka. Z drugiej jednak strony nie wyobrażam go sobie w roli sukcesora sir Alexa (a takie krążyły pogłoski), więc może lepiej, że znalazł dla siebie inne pełnowartościowe stanowisko. Niech mu się wiedzie jak najlepiej. Choć będzie mu ciężko, bo wiadomo jakie są oczekiwania względem portugalskiej ekipy. Jakby mu się przypadkiem nie udało, to zawsze może wrócić do Manchesteru. Raz już, z resztą, wracał. Wtedy nie miałem żalu, w przyszłości też mieć nie będę.

Kwestia trzecia – 'Pirate’s Cove'. Niedawno przyszło kurierem, dzisiaj zrobiliśmy premierę. Gra naprawdę sympatyczna, chłopaki z Days of Wonder jak zwykle przyłożyli się do szaty graficznej, więc wrażenia estetyczne zdecydowanie na plus. Sama rozgrywka daje możliwość interakcji, czyli git, ale taktyczne planowanie jest praktycznie niewykonalne. To znaczy, planować sobie można, ale gra swoją losowością momentalnie nakazuje zmianę wcześniejszych intencji. Podsumowując, Pirate’s Cove to rodzinno-towarzyska gra, która jest ładna dla oka, dostarcza dobrej zabawy, ale stratedzy zdecydowanie poczują niedosyt. To gra dla ludzi, którzy lubią grać i dla których zwycięstwo nie jest istotne.


PS. Na polu językowej bitwy zrobiło się 2:1. Szekspir zdobywa kontaktową bramkę, bo zajęcia nie przyniosły żadnej lingwistycznej rewolucji. Mecz będzie kontynuowany od poniedziałku. Chwilowo zawodnicy uzupełniają niedobór pierwiastków śladowych i niedobory wiedzy.

środa, 9 lipca 2008

Bring Your Daughter to the Slaughter

Specjalnych wydarzeń, poza doskonałymi goframi domowej roboty, był dzisiaj brak. Pomyślałem sobie zatem, że wstawię na bloga mój ukochany humor z zeszytów. Jak powszechnie wiadomo, dobrego humoru z zeszytów nigdy za wiele. A zwłaszcza w naszej branży. Poniżej zamieszczam przykłady tego, jak daleko może odjechać niekontrolowana jaźń. Ostrzegam jednocześnie, że poziom absurdu może być szkodliwy dla błędnika, zwieracza odbytu i końcowego odcinka jelita grubego. Czytajta i radujta się!

Przykład pierwszy:

Podczas pobytu w Wielkiej Brytanii kupiłeś ciągnikowy kultywator sprężynowy z zapasowym kompletem lemieszy półsztywnych i skaryfikatorem. Zauważyłeś, że uszkodzone było łożysko toczne baryłkowe wachliwe w mimośrodzie oraz brakowało połączeń gwintowych ze śrubą pasowaną o trzpieniu stożkowym. Chcesz zgłosić jego reklamację. Napisz na czym polega problem oraz gdzie i kiedy nabyłeś urządzenie i zaproponuj rozwiązanie problemu.

To oczywiście głupi przykład rozmowy maturalnej. Ja bym z tego tekstu znał słowa ‘napisz’ i ‘problem’.

Przykład drugi:

Edward III nie mógł zostać królem Francji, bo jego matka nie była mężczyzną.

Na szczęście matka Jagiełły była mężczyzną i dzięki temu mogliśmy wygrać pod Grunwaldem.

Przykład trzeci:

Krzyżacy mordowali, palili, i gwałcili starców, kobiety i dzieci.

Patrz komentarz do wcześniejszego przykładu. Nikt nam starców gwałcił nie będzie!

Przykład czwarty:

Łokietek został ukoronowany w r. 1320. Łokietek była to też dawna miara człowieka.

Grzegorz Lato będzie pewnie prezesem PZPN. Lato było też dawną nazwą pory roku.

Przykład piąty:

Cześnik mówił barczystym głosem.

I był tenże Cześnik basowej postury.

Przykład szósty, ostateczny:

Grot strzałowy służył do bronienia się przed wrogami. Kiedy napadali na nich wrogi, brali grot strzałowy i bronili się.

Chciałbym coś mądrego napisać w komentarzu, ale abstrakcja przykładu mnie przerosła.


PS. Na polu walki 2:0 dla Moich Uczniów. Pytanie do Magdy: ‘Any sisters or brothers?’ Odpowiedź po polsku: ‘Będę miała niedługo, ale nie powiem, bo jeszcze nie znam czasu przyszłego.’

wtorek, 8 lipca 2008

Let There Be Rock

Na zaprzyjaźnionych blogach dominuje właśnie tendencja do opisywania swojej ulubionej muzyki, więc czemu miałbym być gorszy? Trzeba jednak przyznać, że ciężki ze mnie przypadek. Wszyscy moi kumple, mając lat kilkanaście, już ukierunkowywali swe umysły na konkretne muzyczne gatunki. A ja ostałem się sam, niezdecydowany taki. Jak ten doktor Judym pod wierzbą. Albo sosną, nigdy nie pamiętam. Kumple wieszali plakaty ulubieńców, zdobywali kasety i sprawdzali się nawzajem ze znajomości różniastych dyskografii. A ja wciąż trwałem na rozdrożu.

Przyznam, że miewałem momenty zakrawające na fascynację. Przechodziłem krótkie, acz intensywne fazy Genesis/Phil Collins, Kult/Kazik, czy Metallica. Do dziś mam też sentyment do muzyki filmowej. Ale wszystko to nawet stóp całować nie może Temu Zespołowi. Co dziwne, nigdy Tego Zespołu nie darzyłem jakimś specjalnym szacunkiem. Zawsze mi się wydawało, że to kapela jednego przeboju. Sam chętnie powtarzałem popularny argument, że u nich wszystko jest na jedno kopyto. Wybacz mi, Zespole, bo nie wiedziałem co czynię.

Ten Zespół zaatakował mnie gdzieś na studiach, czyli stosunkowo niedawno. Wbił się w moje życie i wyjść nie chce. Czemu i ja się za bardzo nie sprzeciwiam, bo to jest właśnie muzyka, której cierpliwie szukałem przez około dwadzieścia lat. Cała masa pozytywnej energii, agresywna gitarka, mocno wybijająca rytm perkusja i przykuwający uwagę wokal. Są tacy, co powiedzą, że teksty Zespołu są niskich lotów, że o przysłowiowej dupie Maryny traktują. Tylko jak tu dopasować głęboko intelektualną poezję śpiewaną do tak mocarnej muzyki? Do huku armat nie pasuje mi nijak głos natchnionego minstrela.

Swoją przygodę z Tym Zespołem rozpocząłem, jak wiele innych osób, od popularnych szlagierów. Od nieśmiertelnego ‘Highway to Hell, przez dobrze znane ‘Stiff Upper Lip’, czy charakterystyczne ‘You Shook Me All Night Long’. Potem zacząłem badać dokładniej i okazało się, że pod spodem jest jeszcze więcej miodu. Klimaciarskie ‘Rock’n’Roll Ain’t Noise Pollution’, potężny ‘Jailbreak’ i bluesujący ‘Night Prowler’. Aż w końcu sięgnąłem do samego spodu i znalazłem swoje perełki: wywołujący dreszcze ‘Thunderstruck’, energetyzujące ‘Back in Black’ oraz ‘For Those About to Rock’, utwór z idealnym początkiem i niesamowitą zmianą tempa.

Pamiętam jak dawno temu mój nauczyciel fizyki, stateczny intelektualista, powiedział, że najbardziej w życiu chciałby prowadzić tira i słuchać przy tym AC/DC. Kiedyś wydawało mi się to zabawne. Teraz gościa rozumiem. For those about to rock, we salute to you!


PS. W meczu Szekspir – Moi Uczniowie 0:1. Po puszczeniu Bąka lewą stroną, na listę strzelców wpisał się ‘Guten Morning’.

poniedziałek, 7 lipca 2008

Highway to Hell

Wiele jest znanych tytułów i powiedzonek zawierających słowo ‘powrót’. Z kręgu kulturowego starczy wymienić powrót do przyszłości, powrót Jedi, czy powrót króla. Z filozoficzno-egzystencjalnych można wybrać powrót syna marnotrawnego i powrót do korzeni lub źródeł. Oraz wiele, wiele innych come backów. I ja też dzisiaj miałem swój powrót. Tyle, że nieco bardziej prozaiczny. Powrót do pracy.

Skarżyć się nie mogę, bo sam sobie zgotowałem ten los. Ale nawet z najlepszym podejściem przeskok z trybu totalnego lenistwa do trybu obowiązkowo-punktualnego jest jak przeskok z Sahary na lodowiec. W progu mojej firma mater powitała mnie nowa koleżanka, ale imienia nie pomnę, bom sklerotyk. Starała się bardzo i była miła, ale do profesjonalizmu i wszechwiedzy Agula było jej daleko. No więc zrobiłem, co lektorowi przed zajęciami przystoi, czyli wypiłem sok i pogadałem o pierdołach z Paulem. A potem ruszyłem do walki.

Grupa jest w teorii pięcioosobowa, ale dzisiaj pokazały się tylko trzy sztuki. Nie wiem, czy pozostałe dwie odstraszyła aura, czy może widzieli moje zdjęcia w galerii szkoły? Tak czy inaczej, zajęcia ruszyły i po kilku minutach słodkiego pierdzenia i wymiany uprzejmości przeszedłem do konkretów. Zaczęliśmy od alfabetu. Nie wiem dlaczego, ale znajduję sadystyczną przyjemność w patrzeniu na ludzi, którzy po raz siedemnasty szukają w pamięci angielskiej wersji literek ‘h’ i ‘y’.

W tej małej grupie każdy uczeń prezentował inny styl. Adam przedstawiał sobą typ ‘jestem od Was lepszy, ale nie powiem tego wprost, tylko pochylę się nad Wami z litością, śmiertelnicy’. Styl Magdy można krótko podsumować jako ‘błogostan plus przyklejony uśmiech plus beztroskie pytania o wszystko’. I zostaje nam Lucyna, która zdecydowanie przynależy do nurtu ‘będę sobie tu cichutko siedzieć i może nikt się nie domyśli jak bardzo się boję’.

Reasumując, było interesująco. Nie wiem jeszcze, czy uczenie tej grupy będzie bardziej pleasure, czy bardziej adventure. Będę Wam donosił na bieżąco o postępach. I zapisywał językowe kwiatki. Pewnie będzie ich dużo, bo nie od dziś wiadomo, że początkujący mają doskonałą i naturalną zdolność przewracania Szekspira w grobie. A przed nami jeszcze piętnaście spotkań, więc potencjalnie setki językowych bluźnierstw. Trzymaj się mocno, William.

Jutro będziemy mówić heloł i łots jor nejm. Idę sobie powtórzyć. Dziękuję za uwagę.

niedziela, 6 lipca 2008

Iron Man

Dzisiaj poszliśmy do kina. Ukulturalniać się. Repertuar wybraliśmy, zaiste, bardzo kulturalny. Na początek zaserwowaliśmy sobie ‘Wanted: Ścigani’, a poprawiliśmy Iron Manem. W godzinnej przerwie między seansami był naleśnik Taco z Puebla, więc, nawet nie zwracając uwagi na filmy, całokształt wyjścia możnaby uznać za bardzo udany. Całość zepsuł jedynie spacer podziemnym przejściem, w którym cuchnie tak strasznie, jakby ktoś co kilka minut smarował dokładnie ściany tunelu ludzkim mięsem (czyli tzw. trupem) i fekaliami (czyli tzw. gównem).

Ale do rzeczy. Pierwszy film, ten z Żoną Brada Pitta, przeszedł w naszym dwuosobowym kręgu bez echa. Jakoś tak ciężko coś więcej o nim powiedzieć i znaleźć jakiś punkt odniesienia. Efekty specjalne oczywiście pierwsza liga, ale chyba gdzieś po drodze zatraca się warstwa fabularna. O ile na początku filmu chodzi jeszcze o coś więcej, to już pod koniec można się skoncentrować tylko na tzw. body count. Żeby zbalansować nieco tą krótką recenzję dodam, że muzyka w filmie jest świetnie dobrana i chętnie bym jej w domu posłuchał.

A skoro już przy muzyce, to przejdźmy do drugiego filmu (naleśnika zjedzonego w antrakcie zrecenzuję innym razem). Jeśli projekcja zaczyna się od Back in Black w wykonaniu AC/DC, a kończy utworem ‘Iron Man’ Black Sabbath, to w sumie to już mogę dać jej maksymalną notę. Ale żeby nie było, sam film też się świetnie broni. Jest to chyba najlepsza ekranizacja komiksu so far, daleko w tyle zostawiając choćby Fantastyczną Czwórkę i X-Menów. Tematyka filmu jest bardzo aktualna, gra aktorska na poziomie, humor zacny, a na dokładkę kilka dobrze wkomponowanych odniesień do świata Marvela. Polecam zdecydowanie, choć raczej fanom komiksów.

A tak w ogóle, to będę dzisiaj podbijał starożytną Europę. Zakupiłem bowiem Europa Universalis: Rome. Idę doglądać moich legionów. Pozdro dwieście osiemdziesiąt cztery!

sobota, 5 lipca 2008

The Scientist

Pewnie nie wszyscy z Was znają http://www.gullible.info/, więc postaram się Wam nieco przybliżyć tematykę tej odjechanej witryny. Pracownicy wyżej wymienionego serwisu codziennie przygotowują dla czytelników porcję interesujących faktów. Nie nazwałbym tego jednak typowym serwisem informacyjnym. Ludzie z Gullible Info grzebią w archaicznych statystykach, analizują egzotyczne kodeksy prawne i badają wymarłe cywilizacje. Dzięki ich trudowi możecie dowiedzieć się, między innymi, że orgazm u orangutana trwa około 18 minut, że kichnięcie szczura nie zawiera bakterii, a charakterystyczny riff ze ‘Smoke on the Water’ to w istocie przeróbka słynnego chorału gregoriańskiego.

Ja sam odkryłem Gullible Info dzięki klientowi mojej spersonalizowanej strony Google. Od prawie roku codziennie otrzymuję w ten sposób jakiś ciekawy fakcik lub wręcz odkrycie o rewolucyjnym charakterze. Było tych sensacji tyle, ze nie sposób przytoczyć wszystkie ważne informacje. Zamiast tego, pobuszowałem dzisiaj nieco na stronie głównej serwisu i wybrałem dla Was kilka uroczych faktów. Żeby rozwiać wszelkie Wasze wątpliwości, powiem tylko, że pracownicy Gullible Info zarzekają się, że każda ciekawostka jest w stu procentach sprawdzalna i zbadana przez sztab wykwalifikowanych ludzi. Przejdźmy więc do przykładów w języku lengłydż:

· The annual number of exorcisms has nearly tripled in the last ten years.
(Co wy wyprawiacie w zaciszu domowym!?)

· The first game of dodge ball was played in 1493 in Belgium, where it was traditionally played with dead rabbits.
(Z serii ‘Jak poprawić zaangażowanie dziecka na lekcji WueFu'.)

· In Uganda it is illegal for a man to step into a street with his left foot first.
(Koniec z bezstresowymi wycieczkami do Afryki!)

· Up until the late 1500s the preferred past tense of 'sleep' was 'slope'.
(A ja tu pajacuję i studentów poprawiam.)

· The original team colors of the Green Bay Packers were purple and yellow.
(To i nie dziwota, że sobie nasi czasem na granatowo zagrają.)

· In the United States alone, around 70 people per year drown while taking a shower.
(Co mówi nieco o amerykańskiej inteligencji.)

· In a single meal, a pelican can consume up to one cubic foot of food.
(Wielki mi wyczyn!)

· In some South American cultures, the color black is associated with good, and the color white is associated with evil.
(A w niektórych słowiańskich kulturach białe jest czarne, a czarne jest białe.)

· More people are killed by falling coconuts than sky diving accidents.
(Czyżby i to załoga serwisu sprawdzała empirycznie?)

piątek, 4 lipca 2008

I Predict a Riot

Ten dzień mija mi szybko, bo żyje mi się dzisiaj całkiem intensywnie.

Późny poranek i południe spędziliśmy z moją milejdi na zakupach w-wiadomo-którym-wielkim-śląskim-centrum-handlowym. Niby tam fajnie, niby wybór wielki, ale co się trzeba nabiegać! Spokojnie takie zakupy możnaby zakwalifikować do sportów ekstremalnych. No, ale parę rzeczy się kupiło i kanapkę z globalnego koncernu zjadło, więc narzekać nie mogę.

Popołudnie poświęciłem na szybkie porządki, taki sprzątany blitzkrieg. Potem poukładałem rzeczy w dużej szafie z ubraniami i wyszło, że jednak mam się w co ubrać. Patrząc na kilka ‘zaginionych w akcji’ tiszertów, zastanawiałem się skąd się one tam wzięły i czy aby na pewno są moje. Przymierzyłem i pasowały. Musiały zatem być moje, bo nikt w okolicy nie nosi takich monstrualnych rozmiarów.

Późnym popołudniem, znów z mą milejdi, rzuciliśmy się do puzzli. Tak właśnie zrobiliśmy, bo cenimy sobie wielce tą starożytną i szlachetną sztukę dopasowywania tych wkurzająco małych elemencików. Puzzli było cały tysiąc, a my dzisiaj (trzecia runda układania), poskładaliśmy wszystko, jak te profesory. Szacunek dla nas! Dla porządku dodam, że układanka nazywa się Pasta Italiana, a obrazek przedstawia wnętrze weneckiej restauracji.

A w międzyczasie napisał do mnie stary, dobry znajomy i rzucił wiadomością dnia. Dowiedziałem się, że oto wydano właśnie najlepszą grę fabularną na świecie! Może nieco subiektywne stwierdzenie, ale jak widzę system osadzony na Dzikim Zachodzie, wydany w 400-stronnicowej książce i ze skórzaną okładką, to kwiczę z radości. Poszukałem nieco i okazało się, że Aces & Eights (bo o tej grze mowa) zdobyło tegoroczną nagrodę Origins. Maj preszys!

Aha – właśnie zdałem sobie sprawę, że dla Was, normalnych ludzi, ostatnia informacja nie musi być wcale wiadomością dnia. Na pocieszenie powiem Wam, że i tak Was lubię. Pozdro!

czwartek, 3 lipca 2008

T.N.T. / Thunderstruck

Wczoraj, wraz z pracownikami z mojej uroczej firmy, poszliśmy w teren. Po różnych perypetiach, szukaniu zaginionych w akcji i zmianie lokalu, wreszcie udało nam się wygodnie rozsiąść. W ruch poszły trunki i przekąski, a potem aparaty mowy. Znaczy, napilim się, najedlim i pogadalim. Wachlarz tematyczny był ogromny. Od dyskusji nad specjałami różnych europejskich kuchni, przez porady metodyczne, aż po recenzje ostatnich dużych imprez sportowych. Zbyt wiele tego było, żeby się to dało krótko podsumować. Ale ja nie o tym chciałem. Ja chciałem o mafii. A raczej o ‘Mafii’.

Jako naczelny board game geek naszego zakładu pracy postanowiłem zabrać ze sobą na spotkanie łatwą i lekką party game, coś w klimatach walki policji ze zorganizowaną przestępczością. Na początku towarzystwo podeszło do zagadnienia nieco sceptycznie, niczym dupa do jeża. Po kilku minutach bezpłodnego tłumaczenia pomyślałem nawet, czy by nie spróbować wersji zasad dla dzieci do lat 6. Na szczęście, z czasem pojawiły się ziarna kumacji i towarzystwo przystąpiło do zasadniczej części rozgrywki. Na tym mógłbym zakończyć relację, bo to, co stało się potem, wykracza poza ramy klasycznego pojmowania świata. Jakby to powiedziała pewna znana nauczycielka: ‘Apokalipsa!’.

Marcin, pokutując za pierwsze rozdanie, utracił trzy jądra. Kasia, targana krańcowymi emocjami, co chwilę zmieniała krzesło. Agnieszka szalała z podekscytowania i groziła brakiem wypłaty. Ania wczuwała się w rolę na maksa i zawsze mówiła ‘wiedziałam!’. Agata ciągle podejrzewała mnie i powoływała się na jakąś gerl pałę. Darek podglądał i konsekwentnie analizował ruchy wroga. Ola odwoływała się do koloru swojej koszulki i rzucała groźby karalne. Beata, niczym oaza spokoju, racjonalnie argumentowała i zachowywała minę sfinksa. Karolina wyglądała jak naturalny dresiarz i przez to nikt jej nie podejrzewał. Było fajnie. Przynajmniej przy naszym stoliku.

wtorek, 1 lipca 2008

Just Can't Get Enough

Masz znajomych. Rozmawiasz z nimi. Oni mówią ci, że ich hobby to turystyka, żeglarstwo, jazda konna, kolekcjonowanie win, joga, narciarstwo, czy słuchanie jazzu. Potem ty opowiadasz o swoim hobby i mówisz ‘gry planszowe’. Zapada cisza. Następuje chwila konsternacji. Gratulacje, właśnie zostałeś największym nerdem w towarzystwie. Twoi znajomi właśnie pomyśleli, że w czasie wolnym od pracy grywasz w nudziarskie szachy, idiotycznego chińczyka, albo jakieś infantylne gierki, typu ‘Grzybobranie’. A potem poprawiasz bierkami i grą w wojnę z własną babcią.

Ale ty wiesz, że oni wszyscy się mylą. I że tylko ty jeden znasz ukrytą dla umysłu zwyczajnego śmiertelnika prawdę. Że planszówki to źródło niezapomnianych wrażeń, świątynia relaksu i odprężenia i doskonałe narzędzie społecznej integracji. Ty jeden wiesz, że nadejdzie dzień chwalebnego triumfu gry planszowej, a wyznawcy innych hobby (hobbiów?) padną na kolana przed planszówkowcami! A przynajmniej tak to sobie tłumaczysz ...

Abstrahując od powyższego wstępu o charakterze ideologicznym, pozwolę sobie opowiedzieć o najulubieńszym z moich zainteresowań. Na samym początku chciałbym zastrzelić fałszywy stereotyp mówiący, że planszówkowa branża składa się od lat z trzech topornych pozycji, a cała zabawa polega na przesuwaniu ludzika po kwadratowych polach. Prawda jest taka, że współczesne gry dają Wam możliwość niemal wcielenia się w rycerzy okrągłego stołu, detektywów, generałów wojny secesyjnej, zimnowojennych dygnitarzy, kierowców rydwanów, bohaterów Marvela czy budowniczych kolei.

Nowoczesna, wypasiona gra planszowa przeniesie Was w klimat nawiedzonego domu czy opactwa żywcem wyjętego z ‘Imienia Róży’. Rzuci Was owa gra na fronty II Wojny, albo do średniowiecznej Anglii. Zaprowadzi prosto na siermiężne wyścigi wozów z sianem i pod gilotynę francuskiej rewolucji. Przykłady powyższe wziąłem tylko i wyłącznie z mojej skromnej kolekcji. Gdyby poszukać pośród wszystkich gier, to gwarantuję, że nie ma takiej epoki, miejsca, profesji czy tematu, które nie zostały już w planszówkach wykorzystane.

To tyle w kwestii treści. Wielu ludzi twierdzi jednak, że gry planszowe pozostawiają wiele do życzenia w kwestii wizualno-artystycznej. Że wszystko drewniane, kanciaste i bez gustu. Nic bardziej mylnego. Współczesny, dobry board game to kolor, finezyjne detale, dbałość o klimat i praktyczne wykonanie. Wielu maniaków (w tym zacnym gronie i ja) kupuje niektóre gry głównie po to, by cieszyły oko kolekcjonera. U mnie rolę tą spełnia, na przykład, ‘Battle Lore’, w którego grywam rzadko, ale piękny jest i basta!

W ramach ostatecznego argumentu, którym przekonam Was do zachwytu nad formą planszówek, będzie skorzystanie z linku Rebel po prawej stronie. Tam wystarczy wrzucić do wyszukiwarki kilka tytułów i pooglądać galerie związanych z nimi gier. Na dobry początek możecie sobie wpisać choćby: ‘Arkham Horror’, ‘Memoir ‘44’, ‘Marvel Heroes’ i ‘Wiochmen Rejser’. Myślę, że powinno cieszyć Wasze oczy. Albo oko, jeśli jesteście cyklopami. Jeśli nie jesteście, możecie nimi zagrać w grze ‘Age of Mythology.