czwartek, 16 października 2008

Man on the Edge

Dni w pracy płyną szybciej niż te wakacyjne. To pewnie dlatego, że w pracy większa intensyfikacja działań, większe zagęszczenie ludzi, a dzień robi się coraz krótszy o tej porze roku. I to w sumie dobrze, że jest taki młyn, bo człowiek bardziej czuje, że żyje. No chyba, że Cię ktoś w tym młynie wkurwi – wtedy już nie jest tak dobrze, bo radośnie napięty grafik zmienia się w Twojej percepcji w harmider nie do zniesienia. A od wczoraj zdążyła mnie wkurwić cała masa osób. Normalnie to starczyłoby mi tych złych emocji na pół roku życia, bo człowiek ze mnie cierpliwy i powstrzymujący się od pochopnych rękoczynów. Proces wiercenia dziury w moim mózgu rozpoczęła dzisiaj pani w urzędzie skarbowym, a lenistwo jej koleżanek było niczym sól wcierana w otwartą ranę. Nawet w pracy, gdzie normalnie jest wesoło, zabawnie i ogólnorozwojowo, ostatnio dziwnie się dzieje.

Narzekanie na nieistniejące problemy ze strony ludzi, którzy robią z igły widły. Osoby, którym otwarcie okazujemy niechęć, a które i tak przymilają się do Ciebie jak pojebane. Dowiadywanie się o dość istotnych rzeczach za, przysłowiowe, ‘pięć dwunasta’, a przez to obniżanie standardów. Ja rozumiem, że zawód mój wymaga zdolności do improwizacji, ale żeby improwizować przez prawie półtorej godziny? Co to ja, Mickiewicz jestem, czy co? A do tego wszystkiego jeszcze anegdotka. Pewien miliarder kupił sobie prywatny samolot, którym przemieszczał się między domem, a pracą. Jako, że fajny z niego gość, zaprosił do samolotu swojego kumpla, któremu było po drodze. No i pewnego razu ten miliarder opóźnił start swojego samolotu o pięć minut, bo miał jakiś biznes do dokończenia. No więc zbliża się ten nieco spóźniony miliarder do samolotu, a jego kumpel drze się na niego, ze jak on mógł się tak spóźnić? Najgorsze jest to, że kumpel nie pomyślał wcale, że skoro to samolot miliardera, to gówno mu do godziny startu i nie ma prawa drzeć mordy.

To ja byłem miliarderem z anegdotki i to na mnie darł się kumpel. Ale nic to. To już za mną, a przede mną weekend, więc olewam. Kładę laskę. Sram na to. I oddaję mocz. I gardzę. I się do poziomu nie zniżam. Mam weekend, a w perspektywie hamburgery, planszówki, nową płytę i książkę do przeczytania. A do tego wszystkiego mam Pilsner Urquell, mocno schłodzony. Więc pełen optymistycznych akcentów powiem Wam, że dzisiaj narodził się nam William de la Pole, który wbrew pozorom nie był Polakiem, ale za to wystąpił u Szekspira oraz w balladzie o sześciu diukach, co poszli na ryby. Nie zapominajcie również o rocznicy śmierci Jana Pieterszoona Sweelincka, który wybitnym kompozytorem był i nie od parady zwano go ‘Orfeuszem Amsterdamu’. Na koniec przypomnę tylko, że dzisiaj przypada również Światowy Dzień Żywności, więc idźcie, żryjcie i głoście dobrą nowinę. Bo, jak mawia prorok, trzeba przecież ‘siać, siać i siać’.

3 komentarze:

Brittabella pisze...

Hm, mam nadzieję, że do poniedziałku ukoisz nerwy (między innymi Pilsnerem), coby można się było do Ciebie poprzymilać trochę... ;)

ginewra pisze...

Ciesz się, że masz siłę się wkurzać:P Ja dogorywam i czekam na moje lepieje.

Maciek pisze...

@ Brittabella:

Ludzie, których lubię, przymilać się mogą cały czas. Więc feel free!

@ Ginewra:

Widzę jedno lekarstwo: Pilsner Urquell!