Trasa Tychy (ul. Filaretów) – Warszawa (Nowe Bemowo): niecałe cztery godziny, włączając w to krótką przerwę na obiad. Ta sama trasa, tylko w drugą stronę: prawie siedem godzin, w tym dwie spędzone w autobusie linii 112 miasta stołecznego. Wnioski: wraca się zawsze dłużej, niż jedzie, a stolica ssie wora.
Sam koncert był niesamowity. Koneserem koncertów plenerowych nigdy nie byłem, ale ten wczorajszy po prostu mnie zachwycił. Siedemdziesiąt tysięcy ludzi z całej Polski, i nie tylko, wspólnie bawiło się w najlepsze. Miałem miejscówkę między prawdziwymi hanysami z Katowic, a jakimś małżeństwem z Poznania. Widziałem jakiegoś dwunastolatka, który z otwartą buzią i w kompletnym szoku oglądał pirotechniczne fajerwerki. Widziałem pięćdziesięcioletnią (na oko) panią, która podczas finałowego numeru miała łzy w oczach. W tłumie, oprócz polskiej, powiewały flagi z Rosji, Danii, Ukrainy, Wielkiej Brytanii i pewnie jeszcze paru innych krajów. Moc była wielka.
Można nie być fanem AC/DC i jestem to nawet w stanie wybaczyć. Ale nikt mi nie powie (niezależnie od gustów muzycznych), że to nie był świetny show. Australijskie dinozaury są w doskonałej kondycji – Angus pewnie pokonałby mnie w biegu na dowolnym dystansie, a Brian ma wciąż gardło z żelaza. Od całego zespołu biła niesamowita energia, kojarząca się bardziej z młodymi kapelami, niż z weteranami rocka. No a do tego jeszcze te efekty dźwiękowo-wizualne!
Nie obyło się też bez stałych punktów programu. Na samym początku na telebimach pojawiła się krótka animacja, zakończona potężną pirotechniczną eksplozją, a na scenę wjechała czterotonowa makieta lokomotywy. Nieco później rozległy się charakterystyczne grzmoty, scena eksplodowała jaskrawym światłem, a cała publika rytmicznie skandowała ‘Thunder!’. Następnie opuszczono masywny dzwon, a Brian z rozbiegu rzucił się na podwieszoną do niego linę i z tej pozycji zaczął śpiewać ‘Hells Bells’. Potem na wspomnianej wcześniej lokomotywie pojawiła się Rosie, pięciometrowa dmuchana lalka, a cały występ zakończył się tradycyjnie – ciągnącą się w nieskończoność salwą z armat i pokazem sztucznych ogni.
Dla mnie najfajniejsza chyba była piętnastominutowa solówka na zakończenie ‘Let There Be Rock’, podczas której Angus grał na gitarze na zmianę jedną ręką, brzuchem i czubkiem głowy, jednocześnie biegając po wybiegu i tarzając szaleńczo po scenie. Absolutny kosmos, szał i konfetti.
Jak już mówiłem, na koncertach zazwyczaj nie bywam. I teraz wiem, że bywać już nie muszę. Bo drugiego takiego nie będzie.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
6 komentarzy:
Noooo, obejrzałbym sobie tę solówkę. I poskandował "Thunder!".
Następnym razem...
O, żyjesz, Kasztanu. :)
Teraz to nawet lepiej żyję :)
Eee.. To nie jest dobra pointa. Właściwy wniosek jest taki, że pora zacząć na koncertach bywać, bo to świetna zabawa. :)))
"a stolica ssie wora"
Jak ktoś jest źle nastawiony, to wszystko mu to będzie potwierdzało.
Byłem, widziałem konczerto, płakałem razem z resztą wiary.
Prześlij komentarz