Dzisiaj polecimy z kulturą niską.
Zawsze lubiłem dowcipy. Miałem kiedyś nawet zeszycik, w którym skrzętnie notowałem najśmieszniejsze zasłyszane żarty. Zeszycik niestety zaginął był podczas przeprowadzki, nad czym zresztą ogromnie boleję. Wracając jednak do kawałów, to zawsze śmieszyły mnie te najbardziej abstrakcyjne. Według zasady, że im mniej realistyczne, tym śmieszniejsze. Sam chętnie rozpowszechniałem słynne, klasyczne rzekłbym, żarty o babci i drutach, o rycerzu i zielonym koniu, czy o zawodach balonowych. Miało się kiedyś łeb do żartów! A teraz, to już dorosłe życie, problemy różnorakie na głowie i dowcipowa capacity już nie ta sama.
Jak się ma problemy z pamięcią, to częściej trzeba się odwoływać do źródeł. I ja tak właśnie w kwestii kawałów czynię, wertując przepastne zasoby Internetu w poszukiwaniu perełek. I wczoraj właśnie na takową natrafiłem. Tak przypadkowo zupełnie, podczas przeglądania komentarzy na jakimś serwisie informacyjnym. Ubawiła mnie zwłaszcza warstwa fabularna dowcipu, z doskonale zbudowanym klimatem suspensu, genialnym punktem kulminacyjnym oraz otwartym zakończeniem. Mam nadzieję, że po przeczytaniu poniższego żartu, zawyjecie śmiechem dzikim i wytarzacie się w dywanie. Jeśli nie, to mamy problem. Albo ja jestem nienormalny, albo Wy. A oto rzeczone dzieło.
Idą Prosiaczek z Puchatkiem wąską ścieżką przez Stumilowy Las. Nagle Prosiaczek pyta:
- Gdzie my właściwie idziemy, Puchatku?
- Na imprezę do Krzysia, odpowiada spokojnym głosem Puchatek.
- A co to za impreza?, nie dawał za wygraną Prosiaczek.
- Dowiesz się jak dojdziemy, uciął temat Puchatek.
Po kilku minutach przyjaciele znaleźli się w domu swojego dobrego znajomego Krzysia. Chłopiec zaprosił obu gości do środka. Potem zamknął drzwi na klucz, pozaciągał dokładnie zasłony w oknach i dobywszy zakrwawionego tasaka powiedział do Prosiaczka uroczystym głosem:
- Świniobicie czas zacząć!
A na koniec kalendarium. Miejscowość Christchurch w Nowej Zelandii dokładnie 152 lata temu otrzymała prawa miejskie. To sympatyczne miasteczko znane jest przede wszystkim z tramwajów, swojej lokalnej drużyny rugby oraz z tego, że jego miastem partnerskim jest japońskie Kurashiki. Jeśli wybieracie się do Christchurch, to pamiętajcie, że przeciętna temperatura w październiku oscyluje w okolicy siedemnastu stopni Celsjusza, a lokalny port jest idealnym miejscem startowym dla ekspedycji badających Antarktydę. Ciekawostka: istnieją naukowe dowody na to, że pierwsi osadnicy w rejonie Christchurch pojawili się w połowie trzynastego wieku. Ponoć były to dzikie plemiona, których ulubionym hobby (hobbiem?) było polowanie na moa. Moa to cuś jakby skrzyżowanie strusia z lamą.
PS. Sędzia patrzy na zegarek. Wyczekuje jeszcze moment i pozwala, by bramkarz wznowił grę, kopiąc daleko przed siebie ten skórzany przedmiot pożądania, zwany potocznie futbolówką. A potem już tylko ostry dźwięk końcowego gwizdka i szał radości wśród zawodników Szekspira! Zwyciężyli w tym meczu 7:5 i są nowymi mistrzami świata i okolic.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
7 komentarzy:
W sobotę opowiadamy kawały! I opowiesz mi jeszcze raz ten o wiewiórze czy co to tam było za zwierzę. A ja opowiem o sowie. I o koniu. I o krowach. I o nietoperzu.
To ja mogę opowiedzieć o zajączku, żyrafie, małpie i lwie. Jak nie zapomnę ;) (może będzie lepiej, jak zapomnę, bo ja kawały palę lepiej niż kierownik kotłowni)
Czyli tak zoologicznie pojedziemy? To ja będę mógł jeszcze o orle opowiedzieć. A niezoologicznie, to o panu Marianie (Marianu?) z kotłowni.
To nie pomińmy pana Bułki! ;)
To ten Marian, co ze schodów spadł?
Nie, to pan Marian, co pracował w burdelowej kotłowni.
aaaaa, to tego nie znam :D
Prześlij komentarz